Lilian zakręciło się w głowie od intensywnych, w
dodatku zmieszanych ze sobą, zapachów leczniczych ziół. Byli w aptece, jedynej
w tej niewielkiej osadzie, podobnej do wszystkich miasteczek w Landii. Żadne z
nich nie zachorowało, zawitali w progi tego małego, dość obskurnego pomieszczenia,
z innego powodu.
Kiedy wjechali konno do
kolejnego miasta, których wiele już mijali w swojej pogoni za Snami, ktoś od
razu przykuł ich uwagę. Tuż przy samej bramie wjazdowej ujrzeli drobną,
zgarbioną staruszkę, która uklękła na ziemi w żebraczej pozie, pokornie prosząc
o jałmużnę. Oboje, Lily i Will stanęli
jak wryci- był to niecodzienny widok. Landia, jak uważała Lilian była czymś w
rodzaju… Utopii. Podczas całego swojego pobytu w tym rajskim miejscu, nie
zauważyła tu ani wychudzonych, brudnych dzieci, przebiegających szybko przez
ulicę, jakby w obawie, że ktoś je zobaczy, ani młodych kobiet, sprzedających
się, żeby jakoś utrzymać rodzinę, ani upitych mężczyzn przechadzających się
chwiejnym krokiem po chodniku. Tutaj nie widywało się żebraków, złodziei,
oszustów, ani nawet zapchlonych, bezpańskich psów. Tak, jakby margines
społeczny tutaj nie istniał. Widok żebrzącej staruszki zaskoczył Lilian
bardziej, niż by to zrobiło całe stado kolorowych, latających słoni w wielkie
grochy. Najdziwniejsze było to, że kiedy już nieco ochłonęli,
stara wstała i jak gdyby nigdy nic podeszła do nich nieco chwiejnym, lecz
pewnym krokiem. Jednym ruchem wyjęła zza połów czarnego łachmana, który służył
jej za płaszcz, pożółkły nieco świstek i podała go Willowi z taką powagą, jakby
to był co najmniej list od samej królowej Landii. Potem skłoniła się w nieco
teatralnym geście szacunku i odeszła, kuśtykając lekko. Lily i Will wymienili
zaskoczone spojrzenia. Wyglądało na to, że staruszka na nich czekała. W takim
razie, ktoś musiał wiedzieć, że tu przybędą. Chłopak rozłożył kartkę. Były na
niej jedynie trzy słowa, nakreślone jednym, szybkim, zamaszystym ruchem.
„Jestem w aptece.” Nie było podpisu.
Zza
niebieskawej kotary, oddzielającej zaplecze od właściwej apteki, wyłoniła się
szczupła, ciemnowłosa kobieta. Wyglądała na dość surową i Lilian pomyślała, że
nie jest to osoba, która łatwo daje za wygraną. Nieznajoma miała młodą twarz,
wyraziste rysy twarzy, ciemną cerę i parę czarnych oczu, błyszczących jak dwa
klejnoty. W innych okolicznościach Lily pomyślałaby, że jest ona całkiem ładna,
gdyby nie liczne blizny, którymi miała pooraną całą twarz. Wyglądały tak, jakby
ktoś przejechał po jej skórze czymś ostrym i stosunkowo cienkim, może nożem
lub… pazurami.
-Chodźcie na zaplecze.- burknęła kobieta niskim,
nieco chrapliwym głosem.
Will posłał dziewczynie pytające spojrzenie. Lilian
nie ufała nieznajomej, ale, czy w takim wypadku mieli inne wyjście? Podążyli
więc za nią na zaplecze apteki. Spodziewali się ujrzeć stosy kartonów z
lekarstwami, pęki recept, pozawieszane na ścianach kitle, czy półki z
zakurzonymi książkami, tymczasem zobaczyli coś zupełnie innego.
Po
przekroczeniu progu i zasunięciu kotary, zrobionej z grubego materiału i
sięgającej do ziemi, (pod wieloma
względami jest znacznie lepsza od zwykłych drzwi- pomyślała Lilian)
znaleźli się w ciemnym pomieszczeniu. Przez chwilę nic nie widzieli, po jakimś
czasie spod ich stóp zaczęło bić delikatne światło i ujrzeli, że znajdują się w
czymś w rodzaju jaskini. Sklepienie owej dziwnej „Sali” było zrobione ze skał,
zwieszały się z niego liczne stalaktyty. Było tu chłodno, o wiele zimniej niż we właściwej części
apteki, słychać było kapanie, zwielokrotnione przez echo, i cichy szmer
skrzydeł ukrytych w najciemniejszych kątach istot.
-Siadajcie.- rzekła kobieta chyba tylko z czystej
kurtuazji, bo nigdzie nie było widać niczego, na czym można by było usiąść, w
ogóle żadnych mebli.
Lilian zdążyła już przywyknąć do nieustannego
swędzenia wierzchniej strony swojej prawej dłoni- uczucie to towarzyszyło jej
przez kilka poprzednich dni, dostrzegła jednak pewną zmianę. Nieprzyjemne
mrowienie znacznie się nasiliło, przekształciło się w niemiłosierne pieczenie,
jakby ktoś smagał jej dłoń ogniem. Dyskretnie zerknęła na źródło bólu. W tym
miejscu jej skóra naprawdę… świeciła!
Bił z niej jasny, czysty blask, jak z nocnej lampki. Pospiesznie schowała dłoń
do kieszeni, w obawie, że nieznajoma zobaczy światło. Lilian miała już pewne
przypuszczenia, co do jej osoby, starała się jednak jak najlepiej to ukryć.
-Kim jesteś?- zapytał prosto z mostu Will.
Kobiety chyba wcale nie zdziwiło to nagłe przejście
na „ty”, w każdym razie, nie dała niczego po sobie poznać. Jej twarz sprawiała
w tym momencie wrażenie rzeźby, odpłynęły z niej absolutnie wszystkie emocje.
Po dłuższym milczeniu odpowiedziała:
-A kim ty jesteś, Will?
Chłopak chrząknął, zdziwiony, że nieznajoma zna jego
imię. Kobieta powtórzyła jego pytanie, zrobiła to jednak z inną intonacją.
Wyraźnie było widać, że, w przeciwieństwie do Williama, nie interesowało jej
zbytnio, kim są jej rozmówcy, raczej nakłaniała ich do refleksji nad tym, za
kogo oni sami siebie uważają.
Zdekoncentrowany Will, zaczął od pewnych informacji:
-Nazywam się William Atkins. Mam czternaście lat.
Jestem…
-Dlaczego przybyłeś do Landii?- spytała go
nieznajoma.
-Zostałem o to poproszony.
-Przez kogo?
-Przez Lily.
Lilian zastanawiała się, dlaczego jej przyjaciel
odpowiada całkiem obcej kobiecie na te wszystkie pytania, które stawały się
coraz bardziej osobiste. Przecież to
strasznie niebezpieczne!- myślała, nie mogąc uwierzyć w jego głupotę.
-Dlaczego uległeś jej prośbie?- drążyła dalej
kobieta.
- Bo jej ufam. Nie chciałem żeby szła sama na
niebezpieczną misję. Poszedłbym za nią w ogień.
W tym momencie Lilian zrozumiała wszystko. William
nigdy, by nie wypowiedział na głos takich słów. W każdym razie, nie w pełni
świadomie. Ona… grzebie teraz w jego
głowie! Will wyśpiewa jej wszystko
naszym zadaniu, nie umie się bronić, nie potrafi zamknąć swojego umysłu!-
myślała, wpadając w coraz większą panikę. Nieznajoma nadal wypytywała chłopaka
o szczegóły jego przybycia do Landii, a Lilian wiedziała, że niedługo przystąpi
czegoś, co ją o wiele bardziej interesuje. Natomiast na nią, kobieta nie
zwracała najmniejszej uwagi.
-Misja, tak? A wyjaśniłbyś mi może, na czym ona
polega?
Lilian, w nagłym przypływie paniki, uderzyła
Williama łukiem w głowę. Nieprzytomny chłopak upadł na ziemię, a ona już
wiedziała, że będą ją dręczyć wyrzuty sumienia, nawet jeśli działała w dobrej
wierze.
Na ułamek sekundy przez twarzy kobiety przebiegła
złość, przemieszana z zaskoczeniem, ale potem znów się opanowała.
-Kim jesteś, Lilian?- zapytała monotonnym, głucho
brzmiącym głosem.
Dziewczyna poczuła ostry ból w okolicach skroni. Z
całej siły starała się nie otworzyć ust, bo
wiedziała, że wtedy wyśpiewa wszystko. Zaczęła odgradzać się murem od
nieznajomej, cegła po cegle, tak jak uczyła ją tego Asomao. Ale wtedy, na
treningach z Królową, wydawało jej się to o wiele łatwiejsze.
Nagle
nacisk na jej skronie ustał. Lilian spojrzała na kobietę. Wyglądało na to, że
zmieniła taktykę.
-Jesteś silna, Lily.- mruknęła, a w jej głosie
pobrzmiewała nutka wściekłości.- Asomao dobrze cię przygotowała. Nie będę cię
już dłużej męczyć. W końcu, jak mogę zadawać ci tyle osobistych pytań, nie
opowiedziawszy niczego o sobie? Znasz taką grę: prawda, czy fałsz?
Lilian niepewnie kiwnęła głową. Nie była przekonana
do takiego sposobu zadawania pytań, zwłaszcza, że w ten sposób, bardzo łatwo
można było kogoś oszukać.
-Znakomicie! Zatem ty zaczynaj.- zawołała kobieta.
-Jesteś aptekarką.- powiedziała niepewnie
dziewczyna.
-Fałsz. Przybyłaś tutaj podczas snu.
-Prawda. Kiedyś mieszkałaś w Aigrene.
-Prawda. Kochasz go.- wskazała ręką na
nieprzytomnego Willa.
-Prawda.- odpowiedziała Lilian.
Minęło sporo czasu, zanim dziewczyna odważyła się
wreszcie zadać nieznajomej bardziej istotne pytanie:
-Jesteś jednym z trzech Snów, zbiegłych z zamku.
-Prawda. Jesteś Łapaczem Snów.
-Prawda. Twoi towarzysze podróżują z tobą.
-Fałsz. Ten chłopak- ponownie wskazała na Willa-
jest zwykłym śmiertelnikiem.
-Prawda. Zamierzasz wyjechać poza granice Landii.
-Fałsz. Wezwała cię tu Asomao.
-Prawda. Nienawidzisz jej.
-Fałsz. Ty i ja jesteśmy śmiertelnymi wrogami i
musimy ze sobą walczyć.
-Fałsz. Dlaczego uciekłaś?- zapytała Lilian, łamiąc
zasady gry.
Kobieta spojrzała na nią smutno.
-Chciałam być wolna.- powiedziała cicho i rozpoczęła
swoją opowieść.
***
Mam na imię Amira. Urodziłam się tutaj, w
Ignis, to mój dom. Mój ojciec nie miał żadnego zawodu, matka dorabiała na
pobliskim targu. Chyba tylko dzięki niej jeszcze w ogóle żyję. Zapewne wydaje
ci się, że Landia jest idealnym krajem, bez oszustw, przemocy i głodu.
Niestety, muszę cię rozczarować. To tylko pozory. Przed każdym waszym wjazdem,
w mieście robi się porządek. Istnieje niepisana zasada, że kiedy do miasta
przybywa Królowa, ktoś z dworu lub przybysz z Ziemi, Łapacz Snów, tak jak wy, z
ulic miasta znikają wszyscy żebracy, oszuści, nawet dzieci biedaków. Bo ci
ludzie się boją. Boją się ważnych osobistości. Dlatego starają się, by wszystko
wyglądało bez zarzutu. Królowa zazwyczaj się na to nabiera…
Urodziłam się właśnie w takim domu, w najbiedniejszej
dzielnicy tego miasteczka. W mojej rodzinie panowała miłość i dobroć, nie
wiodło się nam jednak najlepiej. Chory ojciec był niemalże stale przygwożdżony
do łóżka, a matka urabiała sobie ręce, by coś zarobić- zbierała zioła i owoce,
sprzedawała na targu, gotowała, szyła, pomagała innym ludziom w sprzątaniu i
opiece nad dziećmi. Mimo to, pieniędzy wciąż brakowało. Urodziłam się jako
trzecie i najmłodsze dziecko w rodzinie. Nie pamiętam zbyt dobrze moich dwóch
starszych braci, zmarli jak miałam zaledwie kilka lat. Wykończyła ich ta sama
choroba, która wiele lat później zabiła mojego ojca.
Rodzicom bardzo zależało, żebym nie
musiała żyć tak jak oni. Chcieli zapewnić mi lepsze życie, niż ich własne. W
natłoku domowych zajęć, opiece nad chorym ojcem, a później także pomaganiu
matce, nie miałam czasu na szkołę. Jedyną szansą było dla mnie bogate wyjście
za mąż. Moi rodzice dokładali wszelkich starań, aby tak się stało. W miasteczku
uważana byłam za piękność, ale również dziewczynę bez obycia i dobrych manier.
Od dziecka przeznaczona byłam niejakiemu Baselowi, synowi drwala. Ślub miał się
odbyć, w dzień moich czternastych urodzin. Rodzice wiedzieli, że życie u jego
boku będzie dla mnie dobre i dostatnie. Powinnam być im wdzięczna, jednak nie
potrafiłam. Wcale nie podobał mi się Basel, a myśl o tym, że mogłabym zostać jego żoną, wydawała mi się
po prostu obrzydliwa. Miałam jeszcze
jeden problem.
Na drodze do spełnienia planów i
ambicji rodziców, które nigdy tak do końca nie stały się moimi ambicjami,
stanęła mi prawdziwa Miłość. Miał na imię Haris. Przyjaźniliśmy się od dziecka.
Mieszkał tuż obok nas, jego ojciec i matka byli ogrodnikami, jednak od dawna
nie zajmowali się roślinami. Kiedy moda na idealne ogrody minęła, nikt nie
chciał ich zatrudnić. Musieli zarabiać na życie, zamiatając ulice. Mieli tylko
jednego syna. Był on jednak zupełnie wyjątkowy. Większość mieszkańców Ignis, ma
ciemne włosy i oczy, to dla nas typowe. Natomiast Haris miał
jasnoniebieskie oczy, bladą cerę i włosy tak jasne, że niemal białe. Od
razu zwrócił moją uwagę i jak byliśmy dziećmi,
nazywałam go „Śnieżkiem”.
Kilka tygodni przed ślubem odkryłam,
że nie mogę tego zrobić. Za każdym razem, kiedy myślałam dniu zaślubin, widziałam siebie i… Harisa. To
był prawdziwy koszmar. Nie chciałam o niczym mówić rodzicom, byłam pewna, że
zdenerwowaliby się na mnie. W końcu w ich oczach niepoślubienie Basela było jak
odrzucenie jedynej i niepowtarzalnej szansy na lepsze życie. Haris był równie
biedny, co ja i miał mi co najwyżej do zaoferowania kosz kwiatów z ogrodu. Bałam się gniewu rodziców, więc udawałam, że
bardzo cieszę się z zaręczyn i już nie mogę doczekać się ślubu. Ale teraz
myślę, że popełniłam wielki błąd. Powinnam od razu im powiedzieć, że nie ma
opcji, żebym została żoną Basela. Może by zrozumieli. W końcu zawsze pragnęli
mojego szczęścia…
Dzień przed moimi czternastymi
urodzinami, udałam się na samotną wyprawę do lasu, zgodnie ze starym zwyczajem.
W ostatnią noc przed ślubem, panna udaje się na samotny spacer w ustronne
miejsce, aby odetchnąć trochę od gorączkowej atmosfery przygotowań, pożegnać
samotne życie i powitać to nowe, które ma nadejść wraz z dniem zaślubin.
Stałam na mojej ulubionej polanie. Do dziś pamiętam ten dotyk
śliskiej, zimnej trawy, smagającej moje bose stopy, ten silny wiatr, który
targał moją sukienkę i włosy. Powietrze pachniało świeżo, jak po burzy.
Wreszcie mogłam oddychać pełną piersią. Było dość chłodno, położyłam się jednak
na trawie i zamknęłam oczy. Słońce właśnie zaszło, a całą polanę zalał
aksamitny mrok. Wiedziałam, że powinnam już wracać, po zmierzchu robiło się tu
niebezpiecznie, ale czułam się taka szczęśliwa! Chciałam jeszcze choć przez
chwilę cieszyć się wolnością, która nigdy nie była mi dana. Nie wiem kiedy
zapadłam w sen.
***
Obudził
mnie dotyk zimnego ostrza na twarzy. Z początku było to tylko lekkie ukłucie,
zignorowałam je, myśląc, że to jakiś
natrętny owad. W chwilę później poczułam
tak ostry ból, że zrobiło mi się ciemno przed oczami.
***
Ocknęłam
się dopiero następnego dnia. Przez
chwilę nie mogłam sobie przypomnieć, kim jestem i jak się tu znalazłam. Czułam gorącą, lepką substancję,
ściekającą powoli z twarzy na szyję, zalewającą oczy. Kiedy dotknęłam brwi,
żeby je obetrzeć, zorientowałam się, że to krew. Zrobiło mi się niedobrze i
znów odpłynęłam w niebyt.
***
Tym razem z ciemnej podświadomości
rannego wyrwały mnie jakieś głosy. To moi rodzice rozmawiali szeptem ze sobą.
Nie miałam siły skupiać się na tym, co konkretnie mówili, zauważyłam tylko, że
jest z nimi ktoś inny, kogo głosu nie rozpoznawałam.
Kiedy zdecydowałam się otworzyć oczy,
okazało się, że matka i ojciec rozmawiali z miejscową zielarką. Wyczuwałam coś
zimnego na mojej twarzy. Nie zdawałam
sobie tego sprawy, ale obandażowaną miałam pawie całą twarz, nie licząc oczu,
nosa i ust.
Z dnia na dzień odzyskiwałam powoli
siły. Zielarka powiedziała, że straciłam dużo krwi, ale wyjdę z tego cała.
Nieszczęsny ślub chyba przełożono, tak mi się przynajmniej wydawało. Rodzice
mieli takie niepocieszone miny, że niemalże czułam się winna, że wtedy zasnęłam
na polanie. O tym, co mnie zaatakowało nie myślałam zbyt wiele. Starałam się
zapomnieć o całym zdarzeniu. Oczywiście bezskutecznie, nieustający ból stale mi
o tym przypominał. Ale i tak najgorsze były spojrzenia rodziców. Patrzyli na
mnie tak, jakbym miała za chwilę umrzeć.
Zupełnie nie rozumiałam, o co im chodzi.
Pojęłam to dopiero po zdjęciu
opatrunków. Rany się zagoiły, dokładne tak, jak opisywała to zielarka. Kobieta
zataiła jednak przede mną pewną istotną sprawę. Całą moją twarz pokrywały
długie blizny, te najdłuższe ciągnęły się od połowy czoła aż do podbródka.
Wtedy zrozumiałam, że mojego ślubu z Baselem wcale nie przełożono na inny
dzień. Odwołano go na zawsze właśnie z
powodu tych blizn. Wszyscy wiedzieli, ze już nigdy nie będę wyglądać tak, jak
dawniej.
Ludzie byli przerażeni. Kiedy
zobaczyli, jak mnie okaleczono, niektórzy zapaleni myśliwi poszli do lasu, żeby
wytropić rzekomego „drapieżnika”.
Żadnemu się to nie udało. Według mnie to wcale nie było dzieło zwierzęcia.
Ślady na mojej twarzy nigdy nie wyglądały mi na ślady pazurów.
Od wypadku moje życie zmieniło się
diametralnie. Dobrze wiedziałam, że już nigdy nie będę miała szansy na wyjście za mąż. Wśród biedaków tak
jest. Liczy się tylko to, co masz do
zaoferowania. Jeśli nie masz nic, nawet
ładnej buzi, to nikt cię nie chce. To bardzo krzywdzące, ale ja nie czułam się
z tym źle. Wreszcie nie musiałam robić czegoś wbrew sobie. Przez ten krótki
okres, chyba najlepszy w moim życiu, naprawdę czułam się wolna i szczęśliwa.
Codziennie widywałam się z Harisem, wspólnie pracowaliśmy w ogrodach. On
przejął zawód po zmarłych rodzicach, którym od dziecka pomagał w pracy, ja
zarabiałam na utrzymanie matki i chorego ojca- odwdzięczałam im się za
wszystko, co dla mnie zrobili. Chociaż, jak się nad tym głębiej zastanowić,
robiłam to prawie od zawsze. Już od dziecka, pomagałam matce w opiece nad
chorym ojcem, później także w innych czynnościach.
Haris był wielkim samotnikiem.
Smutny i zamknięty w sobie prawie wcale nie odzywał się do innych ludzi.
Otwierał się tylko przy mnie. Przyjaźń między nami rozkwitała. Kto wie, może
gdybyśmy nie byli zbyt zranieni, pokrzywdzeni przez los, wynikłoby z niej coś
jeszcze? Oboje jednak nie czuliśmy się na siłach, by zakładać rodzinę. Ja-
głównie dlatego, że musiałam utrzymywać rodziców i zostać z nimi na starość-
miałam wobec nich ogromny dług wdzięczności. Nie wiem, co kierowało Harisem. Od
zawsze wydawał mi się jednak bardzo wrażliwy, kruchy. Może źle zniósł śmierć
rodziców? Nigdy nie rozmawiałam z nim na ten temat, niektórzy opowiadali, że
zastał ich martwych nad ranem. Leżeli nieruchomo w swoich łóżkach. Żadnej krwi.
Żadnych śladów odcisków, zadrapań.
Żadnych efektów ubocznych trucizny. Zdarzyło się to w tym samym roku, co
moja tragicznie zakończona wyprawa do lasu.
Kilka lat później kolejne niezwykłe
zdarzenie ponownie wywróciło moje życie do góry nogami. Śmierć ojca. Obie z
matką wiedziałyśmy, że jest śmiertelnie chory, od dziecka przyzwyczajano mnie,
że może w każdej chwili odejść z tego świata, żył jednak tyle lat… Zdawało nam
się czasem, że choroba odpuszcza, w nagłych przypływach siły, ojciec zabierał
mnie na przechadzki do lasu. Wtedy, wśród drzew, zupełnie zapominałam o jego
duszących kaszlach i gorączkach. Kiedy
byłam mała, podczas jednego z tych spacerów, na które zawsze chodziliśmy sami,
bez matki i braci, dał mi najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostałam.
Pokazał mi pewną polanę, pośrodku której stało ogromne drzewo, największe,
jakie widziałam w życiu. Zawiesił tam dla mnie huśtawkę. Nigdy nikomu nie pokazałam tamtej łąki, nawet Harisowi. W
dzieciństwie często tam przychodziliśmy, później jednak, ojciec był już zbyt
słaby na tak dalekie wyprawy, a ja nie chciałam chodzić tam bez niego.
Niezwykła polana odeszła więc w zapomnienie.
Kiedy udałam się tam po jego
śmierci, wszystko wyglądało inaczej. Wypalone trawy czerniły się smętnie pod
moimi stopami, a ogromne drzewo, to na którym wisiała huśtawka miało
zeschniętą, pomarszczoną korę. Choć był środek lata, nie było na nim ani
jednego listka. Wyglądało tak, jakby coś wyssało z niego całe życie. Tak jak
choroba zrobiła to z moim ojcem. Na jednej z gałęzi ujrzałam kawałek
postrzępionego sznurka, zawiązanego kiedyś trzęsącymi się dłońmi ojca. Reszty
huśtawki nigdzie nie było. Patrząc na tę polanę, która umarła razem z mim
ojcem, poczułam się tak, jakby jakaś część mnie już na zawsze miała pozostać
martwa, tak jak to miejsce.
Kilka dni później, do naszego
miasteczka przybyła Asomao. Nie mieliśmy pojęcia, jaki jest cel jej odwiedzin,
zazwyczaj rzadko kiedy opuszczała swój pałac w Aigrene. Jak zwykle podczas
takich okazji, kazano nam się przebrać w nasze najlepsze ubrania i zachowywać
się tak, by nie wzbudzać podejrzeń, najlepiej w ogóle nie wychodzić z domu.
Pamiętam tamto pukanie do drzwi. Kiedy je otworzyłam, ujrzałam jasną, świetlistą
postać. Miała na sobie srebrną, powłóczystą szatę, a jej rozpuszczone,
niezwykle długie włosy skrzyły się delikatnie w blasku zachodzącego słońca.
Byłam tak oszołomiona, że z początku nie mogłam zrozumieć, kim jest owa
kobieta. Nigdy w życiu nie widziałam równie pięknego, szlachetnie i dostojnie
wyglądającego człowieka. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to Asomao, Królowa
Landii. Nie miałam pojęcia, co ktoś taki może robić w domu biednej ogrodniczki,
jaką byłam, ale nie miałam odwagi się odezwać.
Na szczęście władczyni, niepytana o nic, sama mi wszystko
wyjaśniła. Okazało się, że przybyła z
Aigrene właśnie z mojego powodu. Wyjaśniła mi, że jestem Snem, że mam talent do
tworzenia niesamowitych wizji. Był to dla mnie ogromny szok, nigdy bym nie przypuszczała,
że to właśnie ja mam taki dar. Asomao
zaproponowała mi zamieszkanie w królewskim pałacu. Wydało mi się to cudownym
pomysłem. Po chwili jednak przypomniałam sobie, że są w tym mieście osoby,
których za nic nie chcę opuścić. Królowa zgodziła się zabrać ze sobą również Harisa i moją matkę.
Rodzicielka nie sprawiała problemów- od zawsze marzyła o lepszym życiu, a taki
obrót spraw działał na jej korzyść. Z przyjacielem było jednak gorzej. Za żadne
skarby nie chciał jechać z nami do Aigrene. Nie podał żadnego powodu, nawet nie
próbował się tłumaczyć. Po prostu odmówił. Jakbym nic dla niego nie znaczyła…
Może w rzeczywistości tak było.
We dworze otrzymałam edukację, z
której nie miałam okazji skorzystać jako dziecko. Nauczono mnie liczenia,
czytania, pisania, dobrych manier i języków wielu stworzeń. Choć żyłam
dostatnie i nie musiałam już się bać, że lada dzień głód zajrzy mi w oczy, nie
byłam szczęśliwa.
Musiały minąć cztery lata, żebym
zrozumiała, dlaczego nie czuję się wolna. Wtedy, w dzień moich czternastych
urodzin, na łące, spotkałam pewną istotę. Nie widziałam jej, nie wiem czym lub
kim była. Zostawiła mi jednak pamiątkę na całe życie. Niespisany pakt. Każde
spojrzenie w lustro przypominało mi o tym, że pewne sprawy muszą zostać
zakończone. Ciągnęło mnie do Ignis. Chciałam wrócić do domu. Wytropić, to co
mnie wtedy poraniło i zemścić się na tej istocie. Odnaleźć Harisa. Zobaczyć,
jak mu się powodzi. W sumie tylko on mi został.
Czekałam na odpowiedni moment. Kiedy
okazało się, że inne Sny też chcą uciec ( z nieznanych mi powodów, zresztą),
zabrałam się razem z nimi. Przez jakiś czas wędrowaliśmy razem, szybko się
jednak rozeszliśmy, nie mogąc dojść do
porozumienia. Każde z nas udało się gdzie indziej. Ja trafiłam tutaj.
***
____________________________________________________________
Jak zapowiadałam, w tym rozdziale sporo się dzieje (przynajmniej według mnie). Zrobiło się trchę dziwnie. Być może drobinę za szybko wprowadziłam znalezienie jednego ze Snów, ale co niby mieliby robić Lily i William podczas dalszej wędrówki? Kolejny rozdział o drodze byłby baaardzo nudny...