środa, 26 czerwca 2013

Rozdział VI


          Lilian zakręciło się w głowie od intensywnych, w dodatku zmieszanych ze sobą, zapachów leczniczych ziół. Byli w aptece, jedynej w tej niewielkiej osadzie, podobnej do wszystkich miasteczek w Landii. Żadne z nich nie zachorowało, zawitali w progi tego małego, dość obskurnego pomieszczenia, z innego powodu.

Kiedy wjechali konno do kolejnego miasta, których wiele już mijali w swojej pogoni za Snami, ktoś od razu przykuł ich uwagę. Tuż przy samej bramie wjazdowej ujrzeli drobną, zgarbioną staruszkę, która uklękła na ziemi w żebraczej pozie, pokornie prosząc o jałmużnę.  Oboje, Lily i Will stanęli jak wryci- był to niecodzienny widok. Landia, jak uważała Lilian była czymś w rodzaju… Utopii. Podczas całego swojego pobytu w tym rajskim miejscu, nie zauważyła tu ani wychudzonych, brudnych dzieci, przebiegających szybko przez ulicę, jakby w obawie, że ktoś je zobaczy, ani młodych kobiet, sprzedających się, żeby jakoś utrzymać rodzinę, ani upitych mężczyzn przechadzających się chwiejnym krokiem po chodniku. Tutaj nie widywało się żebraków, złodziei, oszustów, ani nawet zapchlonych, bezpańskich psów. Tak, jakby margines społeczny tutaj nie istniał. Widok żebrzącej staruszki zaskoczył Lilian bardziej, niż by to zrobiło całe stado kolorowych, latających słoni w wielkie grochy.                Najdziwniejsze było to, że kiedy już nieco ochłonęli, stara wstała i jak gdyby nigdy nic podeszła do nich nieco chwiejnym, lecz pewnym krokiem. Jednym ruchem wyjęła zza połów czarnego łachmana, który służył jej za płaszcz, pożółkły nieco świstek i podała go Willowi z taką powagą, jakby to był co najmniej list od samej królowej Landii. Potem skłoniła się w nieco teatralnym geście szacunku i odeszła, kuśtykając lekko. Lily i Will wymienili zaskoczone spojrzenia. Wyglądało na to, że staruszka na nich czekała. W takim razie, ktoś musiał wiedzieć, że tu przybędą. Chłopak rozłożył kartkę. Były na niej jedynie trzy słowa, nakreślone jednym, szybkim, zamaszystym ruchem. „Jestem w aptece.” Nie było podpisu.

            Zza niebieskawej kotary, oddzielającej zaplecze od właściwej apteki, wyłoniła się szczupła, ciemnowłosa kobieta. Wyglądała na dość surową i Lilian pomyślała, że nie jest to osoba, która łatwo daje za wygraną. Nieznajoma miała młodą twarz, wyraziste rysy twarzy, ciemną cerę i parę czarnych oczu, błyszczących jak dwa klejnoty. W innych okolicznościach Lily pomyślałaby, że jest ona całkiem ładna, gdyby nie liczne blizny, którymi miała pooraną całą twarz. Wyglądały tak, jakby ktoś przejechał po jej skórze czymś ostrym i stosunkowo cienkim, może nożem lub… pazurami.

-Chodźcie na zaplecze.- burknęła kobieta niskim, nieco chrapliwym głosem.

Will posłał dziewczynie pytające spojrzenie. Lilian nie ufała nieznajomej, ale, czy w takim wypadku mieli inne wyjście? Podążyli więc za nią na zaplecze apteki. Spodziewali się ujrzeć stosy kartonów z lekarstwami, pęki recept, pozawieszane na ścianach kitle, czy półki z zakurzonymi książkami, tymczasem zobaczyli coś zupełnie innego.

            Po przekroczeniu progu i zasunięciu kotary, zrobionej z grubego materiału i sięgającej do ziemi, (pod wieloma względami jest znacznie lepsza od zwykłych drzwi- pomyślała Lilian) znaleźli się w ciemnym pomieszczeniu. Przez chwilę nic nie widzieli, po jakimś czasie spod ich stóp zaczęło bić delikatne światło i ujrzeli, że znajdują się w czymś w rodzaju jaskini. Sklepienie owej dziwnej „Sali” było zrobione ze skał, zwieszały się z niego liczne stalaktyty. Było tu chłodno,  o wiele zimniej niż we właściwej części apteki, słychać było kapanie, zwielokrotnione przez echo, i cichy szmer skrzydeł ukrytych w najciemniejszych kątach istot.

-Siadajcie.- rzekła kobieta chyba tylko z czystej kurtuazji, bo nigdzie nie było widać niczego, na czym można by było usiąść, w ogóle żadnych mebli.

Lilian zdążyła już przywyknąć do nieustannego swędzenia wierzchniej strony swojej prawej dłoni- uczucie to towarzyszyło jej przez kilka poprzednich dni, dostrzegła jednak pewną zmianę. Nieprzyjemne mrowienie znacznie się nasiliło, przekształciło się w niemiłosierne pieczenie, jakby ktoś smagał jej dłoń ogniem. Dyskretnie zerknęła na źródło bólu. W tym miejscu jej skóra  naprawdę… świeciła! Bił z niej jasny, czysty blask, jak z nocnej lampki. Pospiesznie schowała dłoń do kieszeni, w obawie, że nieznajoma zobaczy światło. Lilian miała już pewne przypuszczenia, co do jej osoby, starała się jednak jak najlepiej to ukryć.

-Kim jesteś?- zapytał prosto z mostu Will.

Kobiety chyba wcale nie zdziwiło to nagłe przejście na „ty”, w każdym razie, nie dała niczego po sobie poznać. Jej twarz sprawiała w tym momencie wrażenie rzeźby, odpłynęły z niej absolutnie wszystkie emocje. Po dłuższym milczeniu odpowiedziała:

-A kim ty jesteś, Will?

Chłopak chrząknął, zdziwiony, że nieznajoma zna jego imię. Kobieta powtórzyła jego pytanie, zrobiła to jednak z inną intonacją. Wyraźnie było widać, że, w przeciwieństwie do Williama, nie interesowało jej zbytnio, kim są jej rozmówcy, raczej nakłaniała ich do refleksji nad tym, za kogo oni sami siebie uważają.

Zdekoncentrowany Will, zaczął od pewnych informacji:

-Nazywam się William Atkins. Mam czternaście lat. Jestem…

-Dlaczego przybyłeś do Landii?- spytała go nieznajoma.

-Zostałem o to poproszony.

-Przez kogo?

-Przez Lily.

Lilian zastanawiała się, dlaczego jej przyjaciel odpowiada całkiem obcej kobiecie na te wszystkie pytania, które stawały się coraz bardziej osobiste. Przecież to strasznie niebezpieczne!- myślała, nie mogąc uwierzyć w jego głupotę.

-Dlaczego uległeś jej prośbie?- drążyła dalej kobieta.

- Bo jej ufam. Nie chciałem żeby szła sama na niebezpieczną misję. Poszedłbym za nią w ogień.

W tym momencie Lilian zrozumiała wszystko. William nigdy, by nie wypowiedział na głos takich słów. W każdym razie, nie w pełni świadomie. Ona… grzebie teraz w jego głowie! Will wyśpiewa jej wszystko  naszym zadaniu, nie umie się bronić, nie potrafi zamknąć swojego umysłu!- myślała, wpadając w coraz większą panikę. Nieznajoma nadal wypytywała chłopaka o szczegóły jego przybycia do Landii, a Lilian wiedziała, że niedługo przystąpi czegoś, co ją o wiele bardziej interesuje. Natomiast na nią, kobieta nie zwracała najmniejszej uwagi.

-Misja, tak? A wyjaśniłbyś mi może, na czym ona polega?

Lilian, w nagłym przypływie paniki, uderzyła Williama łukiem w głowę. Nieprzytomny chłopak upadł na ziemię, a ona już wiedziała, że będą ją dręczyć wyrzuty sumienia, nawet jeśli działała w dobrej wierze.

Na ułamek sekundy przez twarzy kobiety przebiegła złość, przemieszana z zaskoczeniem, ale potem znów się opanowała.

-Kim jesteś, Lilian?- zapytała monotonnym, głucho brzmiącym głosem.

Dziewczyna poczuła ostry ból w okolicach skroni. Z całej siły starała się nie otworzyć ust, bo  wiedziała, że wtedy wyśpiewa wszystko. Zaczęła odgradzać się murem od nieznajomej, cegła po cegle, tak jak uczyła ją tego Asomao. Ale wtedy, na treningach z Królową, wydawało jej się to o wiele łatwiejsze.

            Nagle nacisk na jej skronie ustał. Lilian spojrzała na kobietę. Wyglądało na to, że zmieniła taktykę.

-Jesteś silna, Lily.- mruknęła, a w jej głosie pobrzmiewała nutka wściekłości.- Asomao dobrze cię przygotowała. Nie będę cię już dłużej męczyć. W końcu, jak mogę zadawać ci tyle osobistych pytań, nie opowiedziawszy niczego o sobie? Znasz taką grę: prawda, czy fałsz?

Lilian niepewnie kiwnęła głową. Nie była przekonana do takiego sposobu zadawania pytań, zwłaszcza, że w ten sposób, bardzo łatwo można było kogoś oszukać.

-Znakomicie! Zatem ty zaczynaj.- zawołała kobieta.

-Jesteś aptekarką.- powiedziała niepewnie dziewczyna.

-Fałsz. Przybyłaś tutaj podczas snu.

-Prawda. Kiedyś mieszkałaś w Aigrene.

-Prawda. Kochasz go.- wskazała ręką na nieprzytomnego Willa.

-Prawda.- odpowiedziała Lilian.

Minęło sporo czasu, zanim dziewczyna odważyła się wreszcie zadać nieznajomej bardziej istotne pytanie:

-Jesteś jednym z trzech Snów, zbiegłych z zamku.

-Prawda. Jesteś Łapaczem Snów.

-Prawda. Twoi towarzysze podróżują z tobą.

-Fałsz. Ten chłopak- ponownie wskazała na Willa- jest zwykłym śmiertelnikiem.

-Prawda. Zamierzasz wyjechać poza granice Landii.

-Fałsz. Wezwała cię tu Asomao.

-Prawda. Nienawidzisz jej.

-Fałsz. Ty i ja jesteśmy śmiertelnymi wrogami i musimy ze sobą walczyć.

-Fałsz. Dlaczego uciekłaś?- zapytała Lilian, łamiąc zasady gry.

Kobieta spojrzała na nią smutno.

-Chciałam być wolna.- powiedziała cicho i rozpoczęła swoją opowieść.

 

 

***

 

            Mam na imię Amira. Urodziłam się tutaj, w Ignis, to mój dom. Mój ojciec nie miał żadnego zawodu, matka dorabiała na pobliskim targu. Chyba tylko dzięki niej jeszcze w ogóle żyję. Zapewne wydaje ci się, że Landia jest idealnym krajem, bez oszustw, przemocy i głodu. Niestety, muszę cię rozczarować. To tylko pozory. Przed każdym waszym wjazdem, w mieście robi się porządek. Istnieje niepisana zasada, że kiedy do miasta przybywa Królowa, ktoś z dworu lub przybysz z Ziemi, Łapacz Snów, tak jak wy, z ulic miasta znikają wszyscy żebracy, oszuści, nawet dzieci biedaków. Bo ci ludzie się boją. Boją się ważnych osobistości. Dlatego starają się, by wszystko wyglądało bez zarzutu. Królowa zazwyczaj się na to nabiera…

            Urodziłam się  właśnie w takim domu, w najbiedniejszej dzielnicy tego miasteczka. W mojej rodzinie panowała miłość i dobroć, nie wiodło się nam jednak najlepiej. Chory ojciec był niemalże stale przygwożdżony do łóżka, a matka urabiała sobie ręce, by coś zarobić- zbierała zioła i owoce, sprzedawała na targu, gotowała, szyła, pomagała innym ludziom w sprzątaniu i opiece nad dziećmi. Mimo to, pieniędzy wciąż brakowało. Urodziłam się jako trzecie i najmłodsze dziecko w rodzinie. Nie pamiętam zbyt dobrze moich dwóch starszych braci, zmarli jak miałam zaledwie kilka lat. Wykończyła ich ta sama choroba, która wiele lat później zabiła mojego ojca.

            Rodzicom bardzo zależało, żebym nie musiała żyć tak jak oni. Chcieli zapewnić mi lepsze życie, niż ich własne. W natłoku domowych zajęć, opiece nad chorym ojcem, a później także pomaganiu matce, nie miałam czasu na szkołę. Jedyną szansą było dla mnie bogate wyjście za mąż. Moi rodzice dokładali wszelkich starań, aby tak się stało. W miasteczku uważana byłam za piękność, ale również dziewczynę bez obycia i dobrych manier. Od dziecka przeznaczona byłam niejakiemu Baselowi, synowi drwala. Ślub miał się odbyć, w dzień moich czternastych urodzin. Rodzice wiedzieli, że życie u jego boku będzie dla mnie dobre i dostatnie. Powinnam być im wdzięczna, jednak nie potrafiłam. Wcale nie podobał mi się Basel, a myśl o tym,  że mogłabym zostać jego żoną, wydawała mi się po prostu obrzydliwa.  Miałam jeszcze jeden problem.

            Na drodze do spełnienia planów i ambicji rodziców, które nigdy tak do końca nie stały się moimi ambicjami, stanęła mi prawdziwa Miłość. Miał na imię Haris. Przyjaźniliśmy się od dziecka. Mieszkał tuż obok nas, jego ojciec i matka byli ogrodnikami, jednak od dawna nie zajmowali się roślinami. Kiedy moda na idealne ogrody minęła, nikt nie chciał ich zatrudnić. Musieli zarabiać na życie, zamiatając ulice. Mieli tylko jednego syna. Był on jednak zupełnie wyjątkowy. Większość mieszkańców Ignis, ma ciemne włosy i oczy, to dla nas typowe. Natomiast  Haris miał  jasnoniebieskie oczy, bladą cerę i włosy tak jasne, że niemal białe. Od razu zwrócił moją uwagę  i jak byliśmy dziećmi, nazywałam  go „Śnieżkiem”.

            Kilka tygodni przed ślubem odkryłam, że nie mogę tego zrobić. Za każdym razem, kiedy myślałam  dniu zaślubin, widziałam siebie i… Harisa. To był prawdziwy koszmar. Nie chciałam o niczym mówić rodzicom, byłam pewna, że zdenerwowaliby się na mnie. W końcu w ich oczach niepoślubienie Basela było jak odrzucenie jedynej i niepowtarzalnej szansy na lepsze życie. Haris był równie biedny, co ja i miał mi co najwyżej do zaoferowania kosz kwiatów z ogrodu.  Bałam się gniewu rodziców, więc udawałam, że bardzo cieszę się z zaręczyn i już nie mogę doczekać się ślubu. Ale teraz myślę, że popełniłam wielki błąd. Powinnam od razu im powiedzieć, że nie ma opcji, żebym została żoną Basela. Może by zrozumieli. W końcu zawsze pragnęli mojego szczęścia…

            Dzień przed moimi czternastymi urodzinami, udałam się na samotną wyprawę do lasu, zgodnie ze starym zwyczajem. W ostatnią noc przed ślubem, panna udaje się na samotny spacer w ustronne miejsce, aby odetchnąć trochę od gorączkowej atmosfery przygotowań, pożegnać samotne życie i powitać to nowe, które ma nadejść wraz z dniem zaślubin.

            Stałam na mojej  ulubionej polanie. Do dziś pamiętam ten dotyk śliskiej, zimnej trawy, smagającej moje bose stopy, ten silny wiatr, który targał moją sukienkę i włosy. Powietrze pachniało świeżo, jak po burzy. Wreszcie mogłam oddychać pełną piersią. Było dość chłodno, położyłam się jednak na trawie i zamknęłam oczy. Słońce właśnie zaszło, a całą polanę zalał aksamitny mrok. Wiedziałam, że powinnam już wracać, po zmierzchu robiło się tu niebezpiecznie, ale czułam się taka szczęśliwa! Chciałam jeszcze choć przez chwilę cieszyć się wolnością, która nigdy nie była mi dana. Nie wiem kiedy zapadłam w sen.

           

***

 

Obudził mnie dotyk zimnego ostrza na twarzy. Z początku było to tylko lekkie ukłucie, zignorowałam  je, myśląc, że to jakiś natrętny owad. W chwilę później  poczułam tak ostry ból, że zrobiło mi się ciemno przed oczami.

           

***

 

Ocknęłam się dopiero następnego dnia.  Przez chwilę nie mogłam sobie przypomnieć, kim jestem i jak się tu  znalazłam. Czułam gorącą, lepką substancję, ściekającą powoli z twarzy na szyję, zalewającą oczy. Kiedy dotknęłam brwi, żeby je obetrzeć, zorientowałam się, że to krew. Zrobiło mi się niedobrze i znów odpłynęłam w niebyt.

 

 

***

 

            Tym razem z ciemnej podświadomości rannego wyrwały mnie jakieś głosy. To moi rodzice rozmawiali szeptem ze sobą. Nie miałam siły skupiać się na tym, co konkretnie mówili, zauważyłam tylko, że jest z nimi ktoś inny, kogo głosu nie rozpoznawałam.

            Kiedy zdecydowałam się otworzyć oczy, okazało się, że matka i ojciec rozmawiali z miejscową zielarką. Wyczuwałam coś zimnego na mojej twarzy.  Nie zdawałam sobie tego sprawy, ale obandażowaną miałam pawie całą twarz, nie licząc oczu, nosa i ust.

            Z dnia na dzień odzyskiwałam powoli siły. Zielarka powiedziała, że straciłam dużo krwi, ale wyjdę z tego cała. Nieszczęsny ślub chyba przełożono, tak mi się przynajmniej wydawało. Rodzice mieli takie niepocieszone miny, że niemalże czułam się winna, że wtedy zasnęłam na polanie. O tym, co mnie zaatakowało nie myślałam zbyt wiele. Starałam się zapomnieć o całym zdarzeniu. Oczywiście bezskutecznie, nieustający ból stale mi o tym przypominał. Ale i tak najgorsze były spojrzenia rodziców. Patrzyli na mnie tak, jakbym  miała za chwilę umrzeć. Zupełnie nie rozumiałam, o co im chodzi.

            Pojęłam to dopiero po zdjęciu opatrunków. Rany się zagoiły, dokładne tak, jak opisywała to zielarka. Kobieta zataiła jednak przede mną pewną istotną sprawę. Całą moją twarz pokrywały długie blizny, te najdłuższe ciągnęły się od połowy czoła aż do podbródka. Wtedy zrozumiałam, że mojego ślubu z Baselem wcale nie przełożono na inny dzień. Odwołano  go na zawsze właśnie z powodu tych blizn. Wszyscy wiedzieli, ze już nigdy nie będę wyglądać tak, jak dawniej.

            Ludzie byli przerażeni. Kiedy zobaczyli, jak mnie okaleczono, niektórzy zapaleni myśliwi poszli do lasu, żeby wytropić  rzekomego „drapieżnika”. Żadnemu się to nie udało. Według mnie to wcale nie było dzieło zwierzęcia. Ślady na mojej twarzy nigdy nie wyglądały mi na ślady pazurów.

            Od wypadku moje życie zmieniło się diametralnie. Dobrze wiedziałam, że już nigdy nie będę miała  szansy na wyjście za mąż. Wśród biedaków tak jest.  Liczy się tylko to, co masz do zaoferowania.  Jeśli nie masz nic, nawet ładnej buzi, to nikt cię nie chce. To bardzo krzywdzące, ale ja nie czułam się z tym źle. Wreszcie nie musiałam robić czegoś wbrew sobie. Przez ten krótki okres, chyba najlepszy w moim życiu, naprawdę czułam się wolna i szczęśliwa. Codziennie widywałam się z Harisem, wspólnie pracowaliśmy w ogrodach. On przejął zawód po zmarłych rodzicach, którym od dziecka pomagał w pracy, ja zarabiałam na utrzymanie matki i chorego ojca- odwdzięczałam im się za wszystko, co dla mnie zrobili. Chociaż, jak się nad tym głębiej zastanowić, robiłam to prawie od zawsze. Już od dziecka, pomagałam matce w opiece nad chorym ojcem, później także w innych czynnościach.

            Haris był wielkim samotnikiem. Smutny i zamknięty w sobie prawie wcale nie odzywał się do innych ludzi. Otwierał się tylko przy mnie. Przyjaźń między nami rozkwitała. Kto wie, może gdybyśmy nie byli zbyt zranieni, pokrzywdzeni przez los, wynikłoby z niej coś jeszcze? Oboje jednak nie czuliśmy się na siłach, by zakładać rodzinę. Ja- głównie dlatego, że musiałam utrzymywać rodziców i zostać z nimi na starość- miałam wobec nich ogromny dług wdzięczności. Nie wiem, co kierowało Harisem. Od zawsze wydawał mi się jednak bardzo wrażliwy, kruchy. Może źle zniósł śmierć rodziców? Nigdy nie rozmawiałam z nim na ten temat, niektórzy opowiadali, że zastał ich martwych nad ranem. Leżeli nieruchomo w swoich łóżkach. Żadnej krwi. Żadnych śladów odcisków, zadrapań.  Żadnych efektów ubocznych trucizny. Zdarzyło się to w tym samym roku, co moja tragicznie zakończona wyprawa do lasu.

            Kilka lat później kolejne niezwykłe zdarzenie ponownie wywróciło moje życie do góry nogami. Śmierć ojca. Obie z matką wiedziałyśmy, że jest śmiertelnie chory, od dziecka przyzwyczajano mnie, że może w każdej chwili odejść z tego świata, żył jednak tyle lat… Zdawało nam się czasem, że choroba odpuszcza, w nagłych przypływach siły, ojciec zabierał mnie na przechadzki do lasu. Wtedy, wśród drzew, zupełnie zapominałam o jego duszących kaszlach i gorączkach.  Kiedy byłam mała, podczas jednego z tych spacerów, na które zawsze chodziliśmy sami, bez matki i braci, dał mi najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostałam. Pokazał mi pewną polanę, pośrodku której stało ogromne drzewo, największe, jakie widziałam w życiu. Zawiesił tam dla mnie huśtawkę. Nigdy nikomu nie  pokazałam tamtej łąki, nawet Harisowi. W dzieciństwie często tam przychodziliśmy, później jednak, ojciec był już zbyt słaby na tak dalekie wyprawy, a ja nie chciałam chodzić tam bez niego. Niezwykła polana odeszła więc w zapomnienie.

            Kiedy udałam się tam po jego śmierci, wszystko wyglądało inaczej. Wypalone trawy czerniły się smętnie pod moimi stopami, a ogromne drzewo, to na którym wisiała huśtawka miało zeschniętą, pomarszczoną korę. Choć był środek lata, nie było na nim ani jednego listka. Wyglądało tak, jakby coś wyssało z niego całe życie. Tak jak choroba zrobiła to z moim ojcem. Na jednej z gałęzi ujrzałam kawałek postrzępionego sznurka, zawiązanego kiedyś trzęsącymi się dłońmi ojca. Reszty huśtawki nigdzie nie było. Patrząc na tę polanę, która umarła razem z mim ojcem, poczułam się tak, jakby jakaś część mnie już na zawsze miała pozostać martwa, tak jak to  miejsce.

            Kilka dni później, do naszego miasteczka przybyła Asomao. Nie mieliśmy pojęcia, jaki jest cel jej odwiedzin, zazwyczaj rzadko kiedy opuszczała swój pałac w Aigrene. Jak zwykle podczas takich okazji, kazano nam się przebrać w nasze najlepsze ubrania i zachowywać się tak, by nie wzbudzać podejrzeń, najlepiej w ogóle nie wychodzić z domu. Pamiętam tamto pukanie do drzwi. Kiedy je otworzyłam, ujrzałam jasną, świetlistą postać. Miała na sobie srebrną, powłóczystą szatę, a jej rozpuszczone, niezwykle długie włosy skrzyły się delikatnie w blasku zachodzącego słońca. Byłam tak oszołomiona, że z początku nie mogłam zrozumieć, kim jest owa kobieta. Nigdy w życiu nie widziałam równie pięknego, szlachetnie i dostojnie wyglądającego człowieka. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to Asomao, Królowa Landii. Nie miałam pojęcia, co ktoś taki może robić w domu biednej ogrodniczki, jaką byłam, ale nie miałam odwagi się odezwać.  Na szczęście władczyni, niepytana o nic, sama mi wszystko wyjaśniła.  Okazało się, że przybyła z Aigrene właśnie z mojego powodu. Wyjaśniła mi, że jestem Snem, że mam talent do tworzenia niesamowitych wizji. Był to dla mnie ogromny szok, nigdy bym nie przypuszczała, że to właśnie ja mam taki dar.  Asomao zaproponowała mi zamieszkanie w królewskim pałacu. Wydało mi się to cudownym pomysłem. Po chwili jednak przypomniałam sobie, że są w tym mieście osoby, których za nic nie chcę opuścić. Królowa zgodziła się zabrać  ze sobą również Harisa i moją matkę. Rodzicielka nie sprawiała problemów- od zawsze marzyła o lepszym życiu, a taki obrót spraw działał na jej korzyść. Z przyjacielem było jednak gorzej. Za żadne skarby nie chciał jechać z nami do Aigrene. Nie podał żadnego powodu, nawet nie próbował się tłumaczyć. Po prostu odmówił. Jakbym nic dla niego nie znaczyła… Może w rzeczywistości tak było.

            We dworze otrzymałam edukację, z której nie miałam okazji skorzystać jako dziecko. Nauczono mnie liczenia, czytania, pisania, dobrych manier i języków wielu stworzeń. Choć żyłam dostatnie i nie musiałam już się bać, że lada dzień głód zajrzy mi w oczy, nie byłam szczęśliwa.

            Musiały minąć cztery lata, żebym zrozumiała, dlaczego nie czuję się wolna. Wtedy, w dzień moich czternastych urodzin, na łące, spotkałam pewną istotę. Nie widziałam jej, nie wiem czym lub kim była. Zostawiła mi jednak pamiątkę na całe życie. Niespisany pakt. Każde spojrzenie w lustro przypominało mi o tym, że pewne sprawy muszą zostać zakończone. Ciągnęło mnie do Ignis. Chciałam wrócić do domu. Wytropić, to co mnie wtedy poraniło i zemścić się na tej istocie. Odnaleźć Harisa. Zobaczyć, jak mu się powodzi. W sumie tylko on mi został.

            Czekałam na odpowiedni moment. Kiedy okazało się, że inne Sny też chcą uciec ( z nieznanych mi powodów, zresztą), zabrałam się razem z nimi. Przez jakiś czas wędrowaliśmy razem, szybko się jednak rozeszliśmy, nie mogąc  dojść do porozumienia. Każde z nas udało się gdzie indziej. Ja trafiłam tutaj.

 

 

***

 
            Lilian milczała. Nie wiedziała, jak skomentować tę  opowieść. Są takie momenty, kiedy słowa po prostu nie starczają, jest ich stanowczo za mało, by komuś pomóc. W końcu zwyciężył prosty, spontaniczny gest. Podeszła do Amiry i mocno ją przytuliła.

____________________________________________________________

Jak zapowiadałam, w tym rozdziale sporo się dzieje (przynajmniej według mnie). Zrobiło się trchę dziwnie. Być może drobinę za szybko wprowadziłam znalezienie jednego ze Snów, ale co niby mieliby robić Lily i William podczas dalszej wędrówki? Kolejny rozdział o drodze byłby baaardzo nudny...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz