sobota, 17 sierpnia 2013

Rozdział IX



            Lilian ocknęła się na lodowatej kamiennej posadzce. Była zbyt wyczerpana, by odczuwać jakiekolwiek emocje, ale coś jej podpowiadało, że w tej chwili powinien był ją ogarnąć paniczny
strach. Nie miała pojęcia w jaki sposób się tu znalazła. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętała było położenie się do łóżka. Więc może… to tylko mi się śni? – pomyślała. Jednak, kiedy dłużej się nad tym zastanawiała, to nie była już taka pewna, czy kładła się łóżka i przykrywała letnią kołdrą, jakiś czas temu, w swoim domu… 

                Po chwili zorientowała się, że osobą, która wyrwała ją z owego dziwacznego stanu półuśpienia, między snem, a jawą, była Amira. Kobieta spoglądała na Lilian ze strachem w oczach. Lily jeszcze nigdy w życiu nie widziała aż tak przerażonego człowieka.

-Och, Lilian!- wyszeptała ochryple.- Co oni ci zrobili?! Wczoraj przez cały dzień leżałaś bez ruchu, jak martwa!

Dziewczyna spojrzała pytająco na Amirę. Wiedziała, że powinna się skupić i udzielić jej rzetelnej odpowiedzi, żeby nieco ją uspokoić. Zamiast tego powiedziała jedynie:

-Nie wiem… Strasznie boli mnie głowa… I… chce mi się pić. Gdzie jesteśmy?

-Nie mam pojęcia….- westchnęła Amira.- Miałam opaskę na oczach. Zdjęli mi ją dopiero tutaj. Nie widziałam drogi.

-Jakiej drogi…? Kto…?

 -Czy ty nic nie pamiętasz?!- kobieta wyglądała na wściekłą. Lilian dla pewności odsunęła się nieco od niej. – Porwano nas, wtedy, zeszłej nocy, kiedy rozbiliśmy obóz w lesie i nie ustaliliśmy wart!

            W tym momencie Lilian przemknęło przez głowę tysiące obrazów. Zamknęła oczy, starając się skupić na owych wizjach, by wszystko sobie przypomnieć. Po chwili coś nieprzyjemnie zapulsowało jej w żołądku.

-A Will?- spytała drżącym głosem.- On też był wtedy z nami…?

Amira milczała. Lily bała się usłyszeć odpowiedź. „Tak” oznaczałoby, że również on został porwany i uwięziony- zatem nie było nikogo, kto mógłby ich uratować. Z drugiej strony, odpowiedź przecząca byłaby znakiem, że Wiliam został w obozie i nie wiadomo, co się z nim stało.

-Nie.- odpowiedziała cicho Amira.

Lilian przyszła do głowy straszna myśl: A co, jeśli… jeśli on… nie żyje… Jeśli nie porwali go, bo nie był im potrzebny…? A co się robi z niepotrzebnymi rzeczami? Pozbywa się ich.

            Lily rozejrzała się po „celi”, w której znajdowała się z Amirą. Okazała się ona niewielkim pokojem, w którym nie było absolutnie nic, poza samymi uwięzionymi. Ściany pomieszczenia miały nieprzyjemny dla oka, szarawy odcień, a podłoga wyłożona była jakimś grubo ociosanym kamieniem w kolorze grafitu. Lilian pomyślała, że to najbardziej ponury pokój, jaki w życiu widziała, wyglądem odbiegał jednak od jej wyobrażeń na temat tego, jak może wyglądać więzienna cela, zwłaszcza ta w Landii. Wyjście z obskurnego pomieszczenia uniemożliwiały im niezwykle grube, pordzewiałe drzwi. W pokoju nie było okien, jedynym źródłem światła była więc wąska szpara pod drzwiami i zakratowany otwór w samych drzwiach. Bez względu na porę dnia, musiał tu panować, w najlepszym wypadku, półmrok. Lilian zauważyła niezaprzeczalne ślady wilgoci na ścianach. Na suficie dostrzegła nawet pleśń, tak jej się przynajmniej wydawało. Po podłodze raz po raz przebiegały ohydne karaluchy, a w rogu znajdowała się mysia nora. Było to naprawdę okropne miejsce i Lily żałowała, że przeleżała na brudnej posadzce ładnych parę godzin, choć, oczywiście, nie miała na to żadnego wpływu. Zastanawiała się gdzie jest teraz Will i, czy robi cokolwiek, by je stąd wyciągnąć. ( Wciąż nie dopuszczała do siebie myśli, że chłopakowi mogło się coś stać.)

            Czas wlókł się niemiłosiernie. Amira popadła w jakiś dziwny rodzaj transu- siedziała skulona z podbródkiem na kolanach, kołysząc się na boki.

-Ale kto nas tu trzyma?!- zawołała nagle Lilian zrywając się na równe nogi.- Darius?

-Nie, nie, to nie on.- odpowiedziała spokojnie kobieta, nie przestając się kiwać. – Ale to też Sen.

-Skąd wiesz?- zapytała szczerze zdziwiona Lily.

-Słyszę jego  myśli. Ale nie znam tego człowieka. To nie jest jeden z tych Snów, które uciekły ze mną z zamku.- dodała szybko, uprzedzając kolejne pytanie Lilian.

-Czy ty… umiesz czytać w myślach?

-Nie, nie do końca.- mruknęła Amira.- Staram się odnaleźć jego umysł pośród tylu innych… Słyszę tylko te myśli, które krążą wokół niego.

Lily nic z tego nie rozumiała.

-Jak to: pośród tylu innych?

Przez dłuższy czas kobieta milczała. Potem wyszeptała tylko zirytowanym głosem:

-Daj mi się skupić.

I znowu powróciła do swojego dziwnego transu.

            Lilian postanowiła jej nie przerywać, więc, chcąc, nie chcąc, została sam na sam ze swoimi myślami. Potarła w zamyśleniu skronie. Po chwili odkryła, dlaczego czuje się taka wyczerpana. Ktoś bezustannie próbował się wkraść do jej umysłu. Nie tak brutalnie, jak niegdyś zrobiła to Amira, tylko delikatnie i powoli, tak jakby nie chciał, żeby Lilian się o tym dowiedziała.

            Dziewczyna nie była do końca pewna, ile informacji udało się już wykraść intruzowi, wiedziała jednak, że z każdą sekundą ich potencjalny wróg wie o nich coraz więcej. Musiała jak najszybciej zacząć się bronić. Wyobraziła sobie gruby, wysoki mur z ciemnego kamienia. Okalał jej umysł i nie było w nim ani jednej dziury, bramy ani jakiegokolwiek innego uszczerbku. A potem do muru dodała jeszcze fosę z głęboką, brudnawą wodą. I krokodyle.

            Przez jakiś czas zabawiała się, wymyślając coraz to nowe pułapki, aż poczuła, że lekki nacisk na jej skronie całkiem ustał. Odetchnęła z ulgą. Nagle usłyszała wołanie o pomoc. Otworzyła oczy i rozejrzała się po celi. Nie zauważyła jednak nikogo, poza Amirą, która zasnęła w kącie.

            Mocny, niewątpliwie męski głos zawołał po raz drugi. Lilian skoncentrowała się na krzyku, próbując określić, skąd on dobiega. Po chwili usłyszała jakiś dziwny dźwięk. Coś, jakby…. Plusk wody?!

            Fosa! -pomyślała irracjonalnie Lily i czym prędzej wróciła do muru, okalającego jej umysł. Zobaczyła coś bardzo dziwnego.  Ktoś… topił się w wymyślonej przez nią fosie! Co robić?- przemknęło dziewczynie przez głowę. Wiedziała, że mężczyźnie nic się nie stanie, ale intrygował ją sposób, w jaki się tu dostał i chciała go o to zapytać, a nie mogła tego zrobić, gdy tak wrzeszczał i panicznie machał rękami.  Posłała więc koło ratunkowe w jego kierunku.

            Po chwili nieznajomy wyszedł z wody, wykręcając tunikę i Lilian mogła mu się dokładniej przyjrzeć. Był to młody, dobrze zbudowany mężczyzna w wieku około dwudziestu lat. Miał ciemnobrązowe, włosy do ramion, z których teraz spływała woda, śniadą cerę i błyszczące czarne oczy. Poszarpana tunika odsłaniała muskularne ramiona, na jednym z nich widniał tatuaż z wygrawerowanym dziwnym, owalnym symbolem. Spodnie przybysza także były całe w strzępach i to w miejscu, w którym Lilian wolałaby, żeby jednak były całe.

- Siemasz.- mruknął, kiedy już wycisnął z włosów wszystkie krople wody, zostawiając po sobie sporych rozmiarów kałużę.- Sorki, że tu jestem, ale… zabłądziłem.

Lily przez chwilę zastanawiała się nad tym,  w jaki sposób można zabłądzić do czyjejś głowy. Mężczyzna chyba wyczuł jej zdziwienie, bo odpowiedział:

-Szukałem  Amiry. Chciałem jej powiedzieć,  co wiem o Nietoperzu.

-O kim?!- wykrztusiła Lilian.

-O naszym wspólnym wrogu. To on nas tutaj więzi. Wiem czego szuka i… chwila, moment… jesteś w celi z Amirą…? To może przekażesz jej, że…

-Chwileczkę!- przerwała mu niepewnie dziewczyna.- Przepraszam, ale ja tak naprawdę... nie wiem, kim jesteś…

-Jestem Darius. Amira zapewne nie przedstawiła ci mnie w zbyt dobrym świetle, a po tym co się wydarzyło, możesz mieć o mnie złe zdanie, ale to jest teraz zupełnie nieistotne, chyba oboje chcemy się stąd wydostać, więc…

Lilian poczuła, jak wzbiera w niej złość.

-To ty zmyliłeś nam drogę?! Chciałeś nas strącić w przepaść?!

Dziewczyna zauważyła, że Darius zarumienił się lekko, choć nie była tego w stu procentach pewna, bo trudno było cokolwiek dostrzec, ze względu na jego ciemną karnację.

-Eee… no tak…- zająknął się.-  Ale gdybym wiedział, że jesteś taka ładna, to nigdy bym tego nie zrobił!- dodał szybko, posyłając Lily zawadiacki uśmiech.

Lilian poczuła, że teraz to ona się rumieni, co, paradoksalnie, zdenerwowało ją jeszcze bardziej. Miała nadzieję, że Darius wziął to za poczerwienienie ze złości, a nie wstydliwe rumieńce mile podłechtanej nastolatki.

Chyba jednak bezbłędnie odgadł, co chodzi jej po głowie, bo uśmiechnął się jeszcze szerzej i puścił do niej oko.

            Teraz Lily była już naprawdę wściekła, nie tylko na bezczelnego Dariusa, ale przede wszystkim na siebie. A zezłościła się jeszcze bardziej, gdy chłopak powiedział:

-Lilian? Twoje myśli… eee… przebijają się przez mur… i pomyślałem, że… może byłabyś zainteresowana  zapędzeniem ich z powrotem, bo nie chciałbym przypadkiem usłyszeć czegoś niepochlebnego, bądź nieprzyzwoitego na swój temat, więc…

Dziewczyna obejrzała się za siebie i zobaczyła, jak w murze pojawiają się setki małych dziur. Przeklęła w myślach Dariusa za to, że ją rozproszył i starała się skupić, by naprawić szkody. Bardzo chciała, żeby chłopak już sobie poszedł.

-Ja już będę się zbierał.- powiedział, a Lilian była pewna, że usłyszał to, co sobie przed chwilą pomyślała.

- Spróbuję cię znaleźć później.- rzuciła mu jeszcze na odchodne.- Amira śpi, więc chyba z nią nie pogadasz.

-To napraw mur i ją obudź, muszę koniecznie ustalić z nią plan działania. Nie będę tu siedział wiecznie, zwłaszcza z Idirem w jednej celi… niedoczekanie!

Lilian chciała się jeszcze go zapytać, kim jest Idir,  ale nie zdążyła, bo po chwili Darius zniknął.

 

***

-Więc… co powiedział ci Darius?- spytała Lily Amirę.

- Wiem już, kto nas tutaj przetrzymuje i dlaczego.

Kobieta zamilkła na dłuższą chwilę.

-No, i…?- ponagliła ją Lilian.

-To też Sen. Darius go widział… Nie wie, jak się nazywa, ale skojarzył mu się z nietoperzem… więc tymczasowo możemy go tak nazywać… On też kiedyś uciekł z zamku, ale dawno temu, jeszcze za panowania dziadka Asomao…
 

Lily coś tu się nie zgadzało.
 

-Jak mógł żyć jeszcze za czasów dziadka Królowej…?

-Sny są nieśmiertelne, Lilian.

-Och.

-Nie wiem dokładnie, co zamierza… Ale Darius z Idirem uważają, że chce przekonać nas, byśmy zbuntowali się przeciwko Asomao…

-A… czy już tego nie zrobiliście, uciekając z zamku?- spytała obcesowo Lily.

-Nie, to nie to samo.- obruszyła się Amira.- Wyruszyliśmy w drogę, bo chcieliśmy załatwić pewne niezamknięte sprawy, które nie dawały nam spokoju i nie pozwalały nam spać po nocach… Ja, na przykład, bardzo chciałam się dowiedzieć, kto poharatał moją twarz wiele lat temu… i zemścić się.  W każdym razie, w żadnym wypadku nie chcieliśmy naszą ucieczką zaburzać porządku Królestwa, czy przeciwstawiać się Asomao…

Zapadła głucha cisza. Lilian nerwowo bawiła się kosmykiem włosów. W końcu odważyła się wypowiedzieć na głos to, o czym obie od dłuższego czasu myślały.

-A… do czego ja mu jestem potrzebna…? Nie mam żadnej mocy, poza wykrywaniem obecności Snów… Nie nadaję się do walki…

Amira milczała przez chwilę, po czym wyszeptała:;

-Wiesz… już sama nazwa „Łapacz Snów” brzmi sugerująco… Żaden Sen nie chciałby być złapany…
 
 

________________________________________________________________________
Uf. No i jest. W sumie całkiem jestem zadowolona z tego rozdziału :) Głównie dzięki Dariusowi.
 

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Rozdział VIII

      Lilian obudziła się wczesnym rankiem i od razu poczuła pewną zmianę.  Lekkie mrowienie w prawej dłoni. Sen jest w pobliżu. I zapewne nie chodzi tu o Amirę.

      Odkąd kobieta zgodziła się z nimi podróżować, Lily nie otrzymywała już żadnych sygnałów, płynących z dłoni. Teraz znów je czuła, co mogło oznaczać tylko jedno. Darius musiał być blisko.

       Amira nie opowiadała im wiele o Dariusie. Być może sama zbyt dobrze go nie znała. Powiedziała tylko, że to władczy i zamknięty w sobie człowiek. Zawzięty w walce, uparty, sprytny i niewyobrażalnie wyrachowany. Raczej nie da się łatwo namówić do powrotu.

        Postać Dariusa wydała się Lilian bardzo intrygująca. Już nie mogła się doczekać, aż usłyszy jego historię. Skoro chciał ich zmylić, podsuwając fałszywą drogę, musiał być w pobliżu.

„Niekoniecznie.”- odpowiedziała Amira, gdy Will wysunął taki wniosek podczas ich wczorajszej rozmowy. „Mógł być gdzieś daleko i z czystej złośliwości postanowił was sobie z was zakpić.”     

        Lilian uśmiechnęła się do swojego odbicia w stawie i poszła obudzić pozostałych. I, choć William się ucieszył, Amira raczej niechętnie przyjęła do wiadomości fakt, że to jednak „ziemscy ludzie” mieli rację. Widać było jak na dłoni, że wcale jej się nie spieszy na ponowne spotkanie z Dariusem.

 

Powrót w pobliże lasu i pasma gór Teah, zajął im kilka dni.  Lilian odniosła wrażenie, że Amira stara się celowo opóźnić marsz. Było to dziwne i podejrzane zachowanie, więc Lily postanowiła zachować to spostrzeżenie dla siebie, żeby nie niepokoić Willa. Stale jechali w milczeniu, a głucha, nabrzmiała cisza, której nikt nie miał odwagi przerwać choćby słowem, sprawiała, że wytworzyła się między nimi napięta atmosfera, pełna strachu, podejrzeń i tajemniczości.  Przez to, co Amira powiedziała, lub może raczej przez to, czego nie powiedziała im o Dariusie, jego postać wciąż pozostawała nieznana, a nieznane budzi największy strach.

Tamtej nocy, rozbili obóz w lesie. Byli zbyt zmęczeni, żeby ustalać warty, zapomnieli o tym po tylu nocach spędzonych w gospodach lub choćby w obrębie murów jakiegoś miasta. Rozpalili ognisko, rozsiodłali konie i bez kolacji położyli się spać. Jeszcze nic nas nigdy nie zaskoczyło w nocy.- pomyślała Lilian.- Jak widać, warty nie są niezbędne.  Takie rozumowanie było jednak poważnym błędem. I mieli się o tym przekonać kilka godzin później…

 

 

***

 

            Wiliama obudził szelest w zaroślach. Z początku nie zwrócił na to uwagi, sądząc, że to po prostu jakieś nieszkodliwe zwierzę. Po chwili coś ponownie zaszeleściło, tym razem o wiele bliżej. Chłopak pomyślał, że może trzeba jednak było ustalić warty. Trzeci szelest zdawał się zabrzmieć tuż koło jego ucha.  Coś się czai w tych krzakach.- pomyślał.- Muszę to sprawdzić. W końcu jestem jedynym mężczyzną w tym obozie. Prawdę mówiąc, nie czuł się w tamtym momencie zbyt męsko. Był spocony ze strachu, a po plecach przebiegały mu zimne dreszcze za każdym razem, kiedy pomyślał o stworzeniu, które tylko czyha na jego fałszywy ruch. Nieprzeniknione ciemności wcale nie ułatwiały sprawy. Will przeklinał w myślach ognisko, które zgasło, zamiast ogrzewać ich oraz chronić życiodajnym blaskiem i ciepłem przez całą noc. 

            W końcu zebrał się na odwagę i wymacał nóż, leżący nieopodal jego posłania, postanawiając zbadać teren. Kiedy jego oczy zdążyły się już nieco przyzwyczaić do mroku, ruszył w kierunku, z którego dobiegał niepokojący szelest. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak głupio i ryzykownie postępuje. Z pewnością lepiej by zrobił, budząc Amirę, która rozpaliłaby ogień, płosząc zwierza, lub przynajmniej rzucając trochę światła na całą sprawę. W ciemności wszystko zawsze wydaje się o wiele straszniejsze.

            William z głośnym biciem serca, zaczął przetrząsać krzaki. Był pewien, że coś się w nich ukrywa, najsilniejszy wiatr nie mógłby wywołać takiego szelestu. W końcu, kiedy już zaczął przypuszczać, że nocny gość uciekł, zobaczył zarys małego, trzęsącego się zwierzątka w krzakach borówek. W ciemności nie widział koloru jego sierści, dostrzegł jednak, że stworzenie ma ogromne, wyłupiaste oczy koloru krwi, które zdawały się rozświetlać mrok. Will wzdrygnął się. Nie był to wcale przyjemny widok,  ale zwierz był niegroźny i chłopak odetchnął z ulgą.

-No, zmykaj stąd, mały.- szepnął.

Po chwili stworzonko zagłębiło się w gęstwinę roślin i William stracił je z oczu.

Niepotrzebnie wstawałem.- pomyślał, trochę zły, że tak się wystraszył głupiego zwierzaka.

            Nagle usłyszał głośny trzask, dobiegający z ich obozu. Chłopak zamarł z przerażenia, zaciskając dłonie w pięści. Huk powtórzył się, tym razem był jednak o wiele głośniejszy. Will nie miał pojęcia, co może wydawać taki dźwięk, nie wróżyło to jednak niczego dobrego. Miał ochotę pobiec do obozu i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, coś go jednak powstrzymało. Zamiast tego, ukrył się w krzakach i wytężył wzrok, starając się cokolwiek dojrzeć. Nie oddalił się zbytnio od obozowiska, ale ciemność znacznie ograniczała jego pole widzenia.

            Po dłuższym czasie bezsensownego wypatrywania i dłużącej się ciszy, podczas której Will zaczął już przypuszczać, że coś mu się uroiło,  ktoś w obozie rozpalił ognisko. I wtedy William zobaczył wszystko. W pierwszej chwili pomyślał, że któraś z jego towarzyszek się obudziła, po chwili jednak dostrzegł, że choć Lilian i Amira siedzą przy ogniu, obie mają związane ręce, a Amira  miała dodatkowo ciemną chustkę na oczach.

            Ten widok zupełnie zbił go z tropu. Musiało minąć kilka sekund, zanim dotarła do niego straszna prawda. Ktoś jeszcze jest w obozie.

            Tym „kimś” okazały się trzy zakapturzone, ciemne postacie. Miały na sobie czarne płaszcze, jakby chciały się wtopić w otaczającą je noc. Wyglądały niezwykle podejrzanie, kiedy tak krążyły wokół ogniska, schylając się po różne przedmioty, których Will nie rozpoznawał z daleka. Chłopaka  najbardziej zdziwił fakt, że żadna z istot nie miała cienia. Przypuszczał, że spotkali bandę jakichś rozbójników lub opryszków, bo postacie z zapałem przetrząsały ich rzeczy, jakby w poszukiwaniu czegoś cennego.

            Will właśnie zbierał się na odwagę, żeby przerwać tę wątpliwie miłą nocną wizytę, kiedy coś boleśnie wpiło mu się w kostkę. Z największym trudem stłumił krzyk. Poczuł piekący, ostry ból, a kiedy dotknął ręką bolącego miejsca, z niemiłym uściskiem w żołądku odkrył, że jego ręka jest cała we krwi. Zrobiło mu się niedobrze, ale nie chciał stracić z oczu złodziei. Był prawie pewny, że nie zrobią krzywdy Lilian i Amirze, chociaż, z drugiej strony, nie posiadali niczego cennego, więc mógł oczekiwać, że w jakiś sposób się zemszczą na jego towarzyszkach.

            Dość tego!- pomyślał stanowczo i zaczął przedzierać się przez gęstwinę, torując sobie drogę nożem. Wiedział, że sam nie da rady trzem dorosłym mężczyznom (o ile nieznajomi nimi byli), ale nie mógł stać bezczynnie z założonymi rękami.

            Nagle coś go ugryzło w drugą kostkę. Zaskoczony William stracił równowagę  i byłby upadł, gdyby się w porę nie chwycił sie pnia jednego z drzew. Ból w nogach obezwładniał go tak bardzo, że musiał usiąść. Na chwilę zapomniał o tym, co się dzieje w obozie. W tym momencie miał tylko jeden cel- za wszelką cenę uśmierzyć ból. Pociemniało mu w oczach. Wiedział, że powinien stąd jak najszybciej uciec, by „to coś”, czymkolwiek było, nie zaatakowało go ponownie, ale nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Nagle przypomniał sobie o dziwnym zwierzątku, które narobiło takiego szelestu w krzakach… czyżby to ono go ugryzło?

            Will już prawie całkiem odpłynął. Czuł, że wszystko jest mu już obojętne, mógłby nawet umrzeć, z wielką chęcią by na to przystał, jeśli wtedy przestałoby go boleć. Kiedy tak leżał, otępiały i na wpół przytomny, zobaczył nad swoją głową pięć postaci, gładko sunących po ciemnym niebie. Trzy z nich były ubrane na czarno, prawie zlewały się z nocą, leciały na przedzie, jak ptaki w kluczu. Ciągnęły za sobą dwie mniejsze, jaśniejsze postacie, które wyraźnie się opierały.

            Potem William zamknął oczy, by choć na chwilę odpłynąć w głębię snu,  w którym nie pamięta się o kłopotach i bólu. Nie pamięta się nawet swojego imienia.

 

***

            Natrętny promień słońca zaświecił Willowi prosto w oczy. Zanim jednak chłopak zdążył je otworzyć, poczuł ostry ból w okolicach kostek. Zdezorientowany, rozejrzał się wkoło i z przerażeniem uświadomił sobie, że nie wie, gdzie jest.

            Znajdował się na małej polanie w lesie. Obok miło szemrał strumyk, a liście w koronach drzew szeleściły tak spokojnie, jakby nic się nie stało. Ale coś się stało. Will po chwili przypomniał sobie wszystko, co zdarzyło się w nocy. Zerknął na swoje nogi. Rany na kostkach nadal piekły go niemiłosiernie, zauważył jednak że owinięte są dużymi, niebieskawymi liśćmi. Najwyraźniej ktoś je opatrzył.

            William był zbyt zmęczony, by uznać to za coś niepokojącego i po prostu ponownie zasnął.

            Obudził się na tej samej polanie. Był pewien, że jest w tym samym miejscu, coś jednak się zmieniło. Po chwili zobaczył, co. Barwy. Słońce chyliło się już ku zachodowi, sunąc po niebie wielkie i soczysto pomarańczowe, ciągnąc za sobą smugę czerwieni. Łąka stała się teraz istnym teatrem cieni, ciemnych zakamarków i plam w pięknych kolorach zachodzącego słońca.

            Nie miał jednak zbyt wiele czasu, by podziwiać ten niesamowity widok, gdyż dostrzegł, że ktoś się zbliża. Po chwili na polanę wkroczył niski mężczyzna w średnim wieku z łysiejącą rudawą czupryną i gęstymi, płomiennorudymi wąsami. Gdyby nie zaistniała sytuacja, Will pomyślałby, że nieznajomy wygląda całkiem zabawnie. Na głowie pozostało mu już niewiele włosów, tak jakby wszystkie w jakiś tajemniczy sposób przeniosły się w miejsce nad jego górną wargą.

            Mężczyzna podszedł do miejsca, w którym leżał William i bez słowa zabrał się za rozpalanie ogniska. Miał zręczne palce, choć wcale na to nie wyglądały. Już po chwili ze stosiku suchych patyków, buchnęły pierwsze płomienie.

            Po tym niezwykłym pokazie umiejętności, człowiek posłał Willowi niepewny uśmiech i bezceremonialnie schylił się, by obejrzeć jego rany.

-O, nie jest tak źle jak z początku myślałem.- mruknął pod nosem.- Na szczęście chyba nie wgryzłem się zbyt głęboko.

            Chłopak uznał, że albo się przesłyszał, albo nieznajomy to szaleniec. Mówi tak, jakby to on zadał mi te rany… W ogóle kim on jest…?! – rozmyślał William. Wiedział, że coś jest nie tak, nie był jednak w stanie skupić się na tyle, by określić, co. Chciał zadać kilka pytań mężczyźnie, ale nie zdążył… bo zasnął.
____________________________________________________________________
Hej. Długo mnie nie było... Miałam już właściwie gotowy rozdział, ale jakoś nie miałam czasu, żeby go opublikować. Wena, na szczęście wróciła, więc nie jest źle :P To w sumie pierwszy rozdział pisany nie tylko z perspektywy Lilian... Od teraz takich rozdziałów będzie więcej :) Właśnie pracuję nad następym. Pojawi się w nim nowy bohater i... nie, nie powiem już ani słowa!

 

niedziela, 14 lipca 2013

Rozdział VII


 

            Lilian stała tak jeszcze przez jakiś czas, obejmując obcą kobietę, której historia poruszyła ją do głębi. Nigdy by nie przypuszczała, że któryś ze Snów mógłby mieć tak ważne powody do ucieczki z zamku. Właściwie, to nigdy nie myślała o Snach jako o istotach z ludzkimi kłopotami i słabościami. Myślała o nich raczej jako o celach. Po wysłuchaniu opowieści Amiry było jej wstyd. Zrozumiała, że jako Łapacz Snów wcale nie pomaga Asomao ani nawet Landii, tylko właśnie samym Snom. One się zagubiły i same nie potrafią się odnaleźć. Dlatego jej zdolności mogą tu pomóc. Lily starała się znaleźć w sobie wystarczając dużo empatii, by zrozumieć Amirę i to, co nią kierowało. Nie było to zbyt trudne- Lilian wiedziała, że sama postąpiłaby podobnie w takiej sytuacji.

            Próbowała namówić kobietę do powrotu, przekonując ją, że samotne szukanie tamtej istoty jest zbyt ryzykowne, lepiej porozmawiać o tym z Asomao i wspólnie znaleźć rozwiązanie tego problemu. Wtedy ocknął się William. Chłopak przez chwilę rozglądał się zdezorientowany po całym zapleczu. Spojrzał pytająco na Lilian.

-Słuchaj, Will. Wszystko gra. To ja uderzyłam cię łukiem w głowę.

William wytrzeszczył oczy ze zdumienia.

-Po co?!- udało mu się wykrztusić.

-Bałam się, że wypaplasz Amirze cel naszej podróży.

-Dlaczego miałbym to zrobić?

-Nie byłeś… w pełni świadomy, kiedy z nią rozmawiałeś.- powiedziała dziewczyna.

Chłopak nie pytał jej już o nic więcej. Czuł, że słowa, które padły między Snem, a Łapaczem pozostać muszą między nimi.

 

 

***

-Śpisz, Will?- wyszeptała Lilian.

-A czy wyglądam, jakbym spał?- zapytał chłopak gniewnym tonem, nieco głośniej niż powinien.

Dziewczyna od razu wychwyciła zmianę w głosie przyjaciela.

- Czujesz się z tym źle, prawda?- spytała go.

- Trochę… ale przecież od początku wiedzieliśmy, że to ty odegrasz główną rolę w tej historii.

- Ja też uważam, że to nie fair…

Oboje leżeli z otwartymi oczami na wygodnych posłaniach, przykryci pachnącymi puchowymi kołdrami. Już dawno nie spali w takim miejscu. 

            Gospoda,  w której zamierzali spędzić noc znajdowała się tuż obok apteki. To był jeden z powodów, dla którego zgodzili się tu przenocować. Amira bardzo nalegała, by byli na wyciągnięcie ręki, nie chciała na długo tracić ich z oczu. Nie ustalili jeszcze niczego ważnego w sprawie jej powrotu do Aigrene, postanowili zająć się tym rano.

-Słuchaj, Will, martwię się tą całą sprawą…- westchnęła Lilian.- Byłam pewna, że znajdziemy wszystkie trzy Sny w jednym miejscu i wrócimy z nimi do zamku… Co mamy zrobić z Amirą?

-Nie wiem… może po prostu… zabierzmy ją ze sobą?

Potem żadne z nich już się nie odezwało. Oboje byli zbyt zmęczeni tym długim, pełnym wrażeń dniem.  Lilian zamknęła oczy. Pod powiekami tańczyły jej setki obrazów z opowieści Amiry. Rodzinna wioska… chłopak o włosach białych jak śnieg… las nocą. Tyle emocji zaklętych w słowach… Być może miało to coś wspólnego ze zdolnościami kobiety, ale podczas jej opowieści Lily widziała wszystko tak dokładnie, jakby sama tam była. Czuła wszystkie zapachy, widziała kolory o ich naturalnym nasyceniu, nie wyblakłe obrazy w telewizorze, czy na kartach książek. Czuła powiewy wiatru, słyszała krzyki ludzi i melodyjny głos Asomao. Najbardziej zaintrygował ją Haris- chłopak o śnieżnych włosach i smutnym uśmiechu. Dlaczego odmówił  zamieszkania w Aigrene swojej najlepszej przyjaciółce? Co się z nim działo przez te wszystkie lata? Czy… on w ogóle jeszcze… żyje…?

 

 

***

 

- Chciałbym ci coś pokazać.- szepce jej William do ucha.- Chodź ze mną.

Idą ścieżką w kierunku lasu, mijają wiele podobnych do siebie roślin i drzew. Chłopak przez cały czas trzyma ją za rękę. W końcu docierają do małego jeziorka. Will ciągnie ją za sobą.  Biegną piaszczystym brzegiem, trzymając się za ręce. Przez chwilę pływają w chłodnej, krystalicznie czystej wodzie.  Mokre ubrania ciągną ich na dno i Lilian przez chwilę boi się, że zatoną. Rzeczywiście, zaczynają się topić, jednak po chwili dzieje się coś dziwnego. Zanim odczuwają dotkliwy brak powietrza, dziewczyna odkrywa, że może… oddychać pod wodą!

            Płyną wzdłuż wulkanicznych skał, mijając kolorowe rośliny. Bije od nich lekki blask, fosforyzują w podwodnym mroku, podobnie jak ławice tęczowych ryb, przepływające obok nich. Wszystko wprost tętni życiem, słychać chlupot wypuszczanych bąbelków  i odgłosy rybich płetw oraz dwóch par ludzkich nóg,  pracujących w tym samym tempie. Fascynującą wyprawę przerywa Will, ciągnąc Lilian do podmorskiej jaskini. Wbrew oczekiwaniom dziewczyny, w środku wcale nie jest ciemno, wręcz przeciwnie- każdy okruch skalny, każde najdrobniejsze stworzonko, najmniejsza roślina, świeci na inny kolor. Lily dostaje zawrotów głowy na widok tylu różnych barw w jednym miejscu. To tak, jakby znalazła się… w samym środku tęczy! Przyjaciele wynurzają się i wychodzą na ląd. Sklepienie jaskini pobłyskuje tysiącem odcieni nad ich głowami. William pochyla się ku dziewczynie, coś mówi, ale ona nie rozróżnia poszczególnych słów. Chłopak przybliża swoją twarz coraz bardziej do twarzy Lilian, a potem całuje ją prosto w usta. Lily obejmuje go, myśląc, że jest on idealnym towarzyszem wędrówki… Zaraz, jakiej wędrówki…? Potem przypomina sobie o czymś ważnym, wyrywa się z objęć Willa, skacze do wody, ale już nie może w niej oddychać, topi się i…

 

***

 

To był tylko  sen…- pomyślała żalem Lilian, przypominając sobie podwodną  jaskinię, w której była zaledwie parę minut temu.  I, gdyby to od niej  zależało, zostałaby tam na zawsze. Cudowna wizja, która nawiedziła ją tej nocy była z pewnością prezentem od Amiry. Ta jaskinia, podwodna podróż… pocałunek Willa… to chyba najcudowniejsze rzeczy jakie kiedykolwiek jej się przyśniły… Widziała wszystko tak dokładnie… czuła nacisk setek litrów wody, kiedy płynęli na dno, miękkie  wargi Williama, kiedy ją całował, wszystkie kolory… emocje… były tak realne, wydawały się tak prawdziwe… Dziewczyna prawie popłakała się, kiedy odkryła, że w rzeczywistości coś takiego nigdy nie miało miejsca i prawdopodobnie nigdy się nie wydarzy. W końcu otrząsnęła się i postanowiła obudzić przyjaciela.

-Will,  wstawaj!- poklepała go delikatnie po ramieniu.- Musimy iść Amiry, pamiętasz?

William nie należał raczej do rannych ptaszków,  więc trochę marudził, jak zwykle, kiedy budziła go, by ruszyć w drogę. Tym razem czekała ich tylko krótka przechadzka do apteki, więc nie było aż tak źle. Po drodze zjedli kilka owoców, co musiało im wystarczyć na śniadanie, gdyż nie liczyli na to, że Amira czymkolwiek ich poczęstuje.

            W aptece było pełno ludzi, więc  musieli poczekać aż kobieta obsłuży wszystkich, dopiero potem mogli z nią porozmawiać. Tym razem nie zaprosiła ich już na zaplecze, podała im tylko puste skrzynki po lekarstwach, żeby mieli na czym usiąść,  po czym zasłoniła  drzwi kotarą, co było chyba odpowiednikiem ziemskiej karteczki „zamknięte”. Usiadła na jednej ze skrzynek i czekała w milczeniu. Will również nie miał chyba ochoty tłumaczyć wszystkiego Amirze, więc Lilian, chcąc nie chcąc, przejęła inicjatywę.

-Kiedy wyruszyliśmy na poszukiwanie Snów, myśleliśmy, że uciekacie razem, więc oczekiwaliśmy zastać was w tym samym miejscu.- powiedziała wprost.-  Nie spodziewaliśmy się tego, że zastaniemy tutaj tylko ciebie, więc nie przewidzieliśmy rozwiązania takiej sytuacji. 

Kobieta westchnęła. Popatrzyła na nich smutnym wzrokiem, po czym powiedziała:

- Chcecie, żebym wracała do zamku, prawda?

-Tak.- odpowiedziała Lilian.- Ale to nie znaczy, że lekceważymy twój problem. Kiedy już wrócimy, porozmawiam z Asomao. Na pewno wspólnie odnajdziemy rozwiązanie.

Amira wyglądała na niezbyt przekonaną, ale nic nie powiedziała.

-Potrzebujemy twojej  pomocy, Amiro.- Will przerwał panującą przez dłuższy czas ciszę.- Nie wiemy, co zrobić w zaistniałej sytuacji. Masz jakiś pomysł?

-Myślę…- zaczęła kobieta- że najprościej by było, gdybym pojechała z wami..

Lily i William uśmiechnęli się do siebie. Żadne z  nich nie oczekiwało, że Amira sama zaproponuje najlepsze rozwiązanie, bardzo ich jednak ucieszył taki obrót sprawy.

- Prawdę mówiąc, myśleliśmy już  tym, ale nie wiedzieliśmy, jak zareagujesz. Bardzo się cieszę, że zgodziłaś się podróżować dalej z nami. – powiedziała Lilian.

Kobieta odpowiedziała im wyjątkowo szerokim, pięknym uśmiechem. Zobaczyli go po raz pierwszy od ich spotkania.  Po tym uśmiechu Lily poznała, że jest to początek nowej,  niezwykle silnej więzi między Snem, a Łapaczem.

 

***

 

            Ich podróż stała się o wiele łatwiejsza, odkąd zaczęli wędrować  z Amirą. Kobieta okazała się niezrównana w rozpalaniu ognia, leczeniu drobnych ran i zadrapań, zbieractwie oraz wyszukiwaniu dogodnych miejsc na nocleg. Była również świetnym przewodnikiem- znakomicie odnajdywała się na mapie, a jej orientacja w terenie była stokroć lepsza niż Willa i Lilian razem wziętych. Poza tym, urozmaicała jednostajną jazdę swoimi wizjami- potrafiła je tworzyć w taki sposób, aby mogli jednocześnie przeglądać obrazy „w głowie”, nie tracąc z oczu rzeczywistości. Przypominało to odrobinę zerkanie kątem oka na rozłożoną książkę, jednak najlepsze ilustracje nie mogły się równać z wizjami Amiry. Przy ognisku opowiadała im zapierające dech w piersiach historie, a William i Lily z łatwością utożsamiali się z ich bohaterami.

            I tak płynęły kolejne dni, a każdy był podobny do poprzedniego. W towarzystwie wizji Amiry było trochę ciekawiej, ale i tak jazda była jednostajna, męcząca i najzwyczajniej w świecie nudna.  Wydawała się też Lilian bezowocna- już od wielu tygodni nie natrafili na  żaden ślad pozostałych Snów, a wnętrze jej prawej dłoni wciąż pozostawało nierozświetlone. Pewnego dnia po śniadaniu, Will zapytał:

-A właściwie dlaczego podsunęłaś nam wtedy fałszywą drogę, Amiro? Czyżbyś aż tak bardzo pragnęła uniknąć spotkania z nami?

Po jej zszokowanej minie, Lilian poznała, że kobieta nie ma z tym nic wspólnego.

- Kiedy…?- tylko tyle była w stanie z siebie wydusić Amira.

William streścił pokrótce całą historię, która wydarzyła się pod pasmem gór Teah.

-Strącenie w przepaść…? To bardzo w stylu Dariusa… - wymamrotała pod nosem.

-Kogo?- spytała Lilian.

-Nieważne…
 
_________________________________________________________________________
Hejka. Mimo, że zaczęły się wakacje, nie mam zbytnio czasu na pisanie (przynajmniej na razie). Nie jestem zbyt zadowolona z tego rozdziału, który właściwie niczego nie wnosi, ale... Chwilowo nie mam weny do wymyślania dalszych przygód Lily i Willa... Miejmy nadzieję, że to szybko minie.

 

środa, 26 czerwca 2013

Rozdział VI


          Lilian zakręciło się w głowie od intensywnych, w dodatku zmieszanych ze sobą, zapachów leczniczych ziół. Byli w aptece, jedynej w tej niewielkiej osadzie, podobnej do wszystkich miasteczek w Landii. Żadne z nich nie zachorowało, zawitali w progi tego małego, dość obskurnego pomieszczenia, z innego powodu.

Kiedy wjechali konno do kolejnego miasta, których wiele już mijali w swojej pogoni za Snami, ktoś od razu przykuł ich uwagę. Tuż przy samej bramie wjazdowej ujrzeli drobną, zgarbioną staruszkę, która uklękła na ziemi w żebraczej pozie, pokornie prosząc o jałmużnę.  Oboje, Lily i Will stanęli jak wryci- był to niecodzienny widok. Landia, jak uważała Lilian była czymś w rodzaju… Utopii. Podczas całego swojego pobytu w tym rajskim miejscu, nie zauważyła tu ani wychudzonych, brudnych dzieci, przebiegających szybko przez ulicę, jakby w obawie, że ktoś je zobaczy, ani młodych kobiet, sprzedających się, żeby jakoś utrzymać rodzinę, ani upitych mężczyzn przechadzających się chwiejnym krokiem po chodniku. Tutaj nie widywało się żebraków, złodziei, oszustów, ani nawet zapchlonych, bezpańskich psów. Tak, jakby margines społeczny tutaj nie istniał. Widok żebrzącej staruszki zaskoczył Lilian bardziej, niż by to zrobiło całe stado kolorowych, latających słoni w wielkie grochy.                Najdziwniejsze było to, że kiedy już nieco ochłonęli, stara wstała i jak gdyby nigdy nic podeszła do nich nieco chwiejnym, lecz pewnym krokiem. Jednym ruchem wyjęła zza połów czarnego łachmana, który służył jej za płaszcz, pożółkły nieco świstek i podała go Willowi z taką powagą, jakby to był co najmniej list od samej królowej Landii. Potem skłoniła się w nieco teatralnym geście szacunku i odeszła, kuśtykając lekko. Lily i Will wymienili zaskoczone spojrzenia. Wyglądało na to, że staruszka na nich czekała. W takim razie, ktoś musiał wiedzieć, że tu przybędą. Chłopak rozłożył kartkę. Były na niej jedynie trzy słowa, nakreślone jednym, szybkim, zamaszystym ruchem. „Jestem w aptece.” Nie było podpisu.

            Zza niebieskawej kotary, oddzielającej zaplecze od właściwej apteki, wyłoniła się szczupła, ciemnowłosa kobieta. Wyglądała na dość surową i Lilian pomyślała, że nie jest to osoba, która łatwo daje za wygraną. Nieznajoma miała młodą twarz, wyraziste rysy twarzy, ciemną cerę i parę czarnych oczu, błyszczących jak dwa klejnoty. W innych okolicznościach Lily pomyślałaby, że jest ona całkiem ładna, gdyby nie liczne blizny, którymi miała pooraną całą twarz. Wyglądały tak, jakby ktoś przejechał po jej skórze czymś ostrym i stosunkowo cienkim, może nożem lub… pazurami.

-Chodźcie na zaplecze.- burknęła kobieta niskim, nieco chrapliwym głosem.

Will posłał dziewczynie pytające spojrzenie. Lilian nie ufała nieznajomej, ale, czy w takim wypadku mieli inne wyjście? Podążyli więc za nią na zaplecze apteki. Spodziewali się ujrzeć stosy kartonów z lekarstwami, pęki recept, pozawieszane na ścianach kitle, czy półki z zakurzonymi książkami, tymczasem zobaczyli coś zupełnie innego.

            Po przekroczeniu progu i zasunięciu kotary, zrobionej z grubego materiału i sięgającej do ziemi, (pod wieloma względami jest znacznie lepsza od zwykłych drzwi- pomyślała Lilian) znaleźli się w ciemnym pomieszczeniu. Przez chwilę nic nie widzieli, po jakimś czasie spod ich stóp zaczęło bić delikatne światło i ujrzeli, że znajdują się w czymś w rodzaju jaskini. Sklepienie owej dziwnej „Sali” było zrobione ze skał, zwieszały się z niego liczne stalaktyty. Było tu chłodno,  o wiele zimniej niż we właściwej części apteki, słychać było kapanie, zwielokrotnione przez echo, i cichy szmer skrzydeł ukrytych w najciemniejszych kątach istot.

-Siadajcie.- rzekła kobieta chyba tylko z czystej kurtuazji, bo nigdzie nie było widać niczego, na czym można by było usiąść, w ogóle żadnych mebli.

Lilian zdążyła już przywyknąć do nieustannego swędzenia wierzchniej strony swojej prawej dłoni- uczucie to towarzyszyło jej przez kilka poprzednich dni, dostrzegła jednak pewną zmianę. Nieprzyjemne mrowienie znacznie się nasiliło, przekształciło się w niemiłosierne pieczenie, jakby ktoś smagał jej dłoń ogniem. Dyskretnie zerknęła na źródło bólu. W tym miejscu jej skóra  naprawdę… świeciła! Bił z niej jasny, czysty blask, jak z nocnej lampki. Pospiesznie schowała dłoń do kieszeni, w obawie, że nieznajoma zobaczy światło. Lilian miała już pewne przypuszczenia, co do jej osoby, starała się jednak jak najlepiej to ukryć.

-Kim jesteś?- zapytał prosto z mostu Will.

Kobiety chyba wcale nie zdziwiło to nagłe przejście na „ty”, w każdym razie, nie dała niczego po sobie poznać. Jej twarz sprawiała w tym momencie wrażenie rzeźby, odpłynęły z niej absolutnie wszystkie emocje. Po dłuższym milczeniu odpowiedziała:

-A kim ty jesteś, Will?

Chłopak chrząknął, zdziwiony, że nieznajoma zna jego imię. Kobieta powtórzyła jego pytanie, zrobiła to jednak z inną intonacją. Wyraźnie było widać, że, w przeciwieństwie do Williama, nie interesowało jej zbytnio, kim są jej rozmówcy, raczej nakłaniała ich do refleksji nad tym, za kogo oni sami siebie uważają.

Zdekoncentrowany Will, zaczął od pewnych informacji:

-Nazywam się William Atkins. Mam czternaście lat. Jestem…

-Dlaczego przybyłeś do Landii?- spytała go nieznajoma.

-Zostałem o to poproszony.

-Przez kogo?

-Przez Lily.

Lilian zastanawiała się, dlaczego jej przyjaciel odpowiada całkiem obcej kobiecie na te wszystkie pytania, które stawały się coraz bardziej osobiste. Przecież to strasznie niebezpieczne!- myślała, nie mogąc uwierzyć w jego głupotę.

-Dlaczego uległeś jej prośbie?- drążyła dalej kobieta.

- Bo jej ufam. Nie chciałem żeby szła sama na niebezpieczną misję. Poszedłbym za nią w ogień.

W tym momencie Lilian zrozumiała wszystko. William nigdy, by nie wypowiedział na głos takich słów. W każdym razie, nie w pełni świadomie. Ona… grzebie teraz w jego głowie! Will wyśpiewa jej wszystko  naszym zadaniu, nie umie się bronić, nie potrafi zamknąć swojego umysłu!- myślała, wpadając w coraz większą panikę. Nieznajoma nadal wypytywała chłopaka o szczegóły jego przybycia do Landii, a Lilian wiedziała, że niedługo przystąpi czegoś, co ją o wiele bardziej interesuje. Natomiast na nią, kobieta nie zwracała najmniejszej uwagi.

-Misja, tak? A wyjaśniłbyś mi może, na czym ona polega?

Lilian, w nagłym przypływie paniki, uderzyła Williama łukiem w głowę. Nieprzytomny chłopak upadł na ziemię, a ona już wiedziała, że będą ją dręczyć wyrzuty sumienia, nawet jeśli działała w dobrej wierze.

Na ułamek sekundy przez twarzy kobiety przebiegła złość, przemieszana z zaskoczeniem, ale potem znów się opanowała.

-Kim jesteś, Lilian?- zapytała monotonnym, głucho brzmiącym głosem.

Dziewczyna poczuła ostry ból w okolicach skroni. Z całej siły starała się nie otworzyć ust, bo  wiedziała, że wtedy wyśpiewa wszystko. Zaczęła odgradzać się murem od nieznajomej, cegła po cegle, tak jak uczyła ją tego Asomao. Ale wtedy, na treningach z Królową, wydawało jej się to o wiele łatwiejsze.

            Nagle nacisk na jej skronie ustał. Lilian spojrzała na kobietę. Wyglądało na to, że zmieniła taktykę.

-Jesteś silna, Lily.- mruknęła, a w jej głosie pobrzmiewała nutka wściekłości.- Asomao dobrze cię przygotowała. Nie będę cię już dłużej męczyć. W końcu, jak mogę zadawać ci tyle osobistych pytań, nie opowiedziawszy niczego o sobie? Znasz taką grę: prawda, czy fałsz?

Lilian niepewnie kiwnęła głową. Nie była przekonana do takiego sposobu zadawania pytań, zwłaszcza, że w ten sposób, bardzo łatwo można było kogoś oszukać.

-Znakomicie! Zatem ty zaczynaj.- zawołała kobieta.

-Jesteś aptekarką.- powiedziała niepewnie dziewczyna.

-Fałsz. Przybyłaś tutaj podczas snu.

-Prawda. Kiedyś mieszkałaś w Aigrene.

-Prawda. Kochasz go.- wskazała ręką na nieprzytomnego Willa.

-Prawda.- odpowiedziała Lilian.

Minęło sporo czasu, zanim dziewczyna odważyła się wreszcie zadać nieznajomej bardziej istotne pytanie:

-Jesteś jednym z trzech Snów, zbiegłych z zamku.

-Prawda. Jesteś Łapaczem Snów.

-Prawda. Twoi towarzysze podróżują z tobą.

-Fałsz. Ten chłopak- ponownie wskazała na Willa- jest zwykłym śmiertelnikiem.

-Prawda. Zamierzasz wyjechać poza granice Landii.

-Fałsz. Wezwała cię tu Asomao.

-Prawda. Nienawidzisz jej.

-Fałsz. Ty i ja jesteśmy śmiertelnymi wrogami i musimy ze sobą walczyć.

-Fałsz. Dlaczego uciekłaś?- zapytała Lilian, łamiąc zasady gry.

Kobieta spojrzała na nią smutno.

-Chciałam być wolna.- powiedziała cicho i rozpoczęła swoją opowieść.

 

 

***

 

            Mam na imię Amira. Urodziłam się tutaj, w Ignis, to mój dom. Mój ojciec nie miał żadnego zawodu, matka dorabiała na pobliskim targu. Chyba tylko dzięki niej jeszcze w ogóle żyję. Zapewne wydaje ci się, że Landia jest idealnym krajem, bez oszustw, przemocy i głodu. Niestety, muszę cię rozczarować. To tylko pozory. Przed każdym waszym wjazdem, w mieście robi się porządek. Istnieje niepisana zasada, że kiedy do miasta przybywa Królowa, ktoś z dworu lub przybysz z Ziemi, Łapacz Snów, tak jak wy, z ulic miasta znikają wszyscy żebracy, oszuści, nawet dzieci biedaków. Bo ci ludzie się boją. Boją się ważnych osobistości. Dlatego starają się, by wszystko wyglądało bez zarzutu. Królowa zazwyczaj się na to nabiera…

            Urodziłam się  właśnie w takim domu, w najbiedniejszej dzielnicy tego miasteczka. W mojej rodzinie panowała miłość i dobroć, nie wiodło się nam jednak najlepiej. Chory ojciec był niemalże stale przygwożdżony do łóżka, a matka urabiała sobie ręce, by coś zarobić- zbierała zioła i owoce, sprzedawała na targu, gotowała, szyła, pomagała innym ludziom w sprzątaniu i opiece nad dziećmi. Mimo to, pieniędzy wciąż brakowało. Urodziłam się jako trzecie i najmłodsze dziecko w rodzinie. Nie pamiętam zbyt dobrze moich dwóch starszych braci, zmarli jak miałam zaledwie kilka lat. Wykończyła ich ta sama choroba, która wiele lat później zabiła mojego ojca.

            Rodzicom bardzo zależało, żebym nie musiała żyć tak jak oni. Chcieli zapewnić mi lepsze życie, niż ich własne. W natłoku domowych zajęć, opiece nad chorym ojcem, a później także pomaganiu matce, nie miałam czasu na szkołę. Jedyną szansą było dla mnie bogate wyjście za mąż. Moi rodzice dokładali wszelkich starań, aby tak się stało. W miasteczku uważana byłam za piękność, ale również dziewczynę bez obycia i dobrych manier. Od dziecka przeznaczona byłam niejakiemu Baselowi, synowi drwala. Ślub miał się odbyć, w dzień moich czternastych urodzin. Rodzice wiedzieli, że życie u jego boku będzie dla mnie dobre i dostatnie. Powinnam być im wdzięczna, jednak nie potrafiłam. Wcale nie podobał mi się Basel, a myśl o tym,  że mogłabym zostać jego żoną, wydawała mi się po prostu obrzydliwa.  Miałam jeszcze jeden problem.

            Na drodze do spełnienia planów i ambicji rodziców, które nigdy tak do końca nie stały się moimi ambicjami, stanęła mi prawdziwa Miłość. Miał na imię Haris. Przyjaźniliśmy się od dziecka. Mieszkał tuż obok nas, jego ojciec i matka byli ogrodnikami, jednak od dawna nie zajmowali się roślinami. Kiedy moda na idealne ogrody minęła, nikt nie chciał ich zatrudnić. Musieli zarabiać na życie, zamiatając ulice. Mieli tylko jednego syna. Był on jednak zupełnie wyjątkowy. Większość mieszkańców Ignis, ma ciemne włosy i oczy, to dla nas typowe. Natomiast  Haris miał  jasnoniebieskie oczy, bladą cerę i włosy tak jasne, że niemal białe. Od razu zwrócił moją uwagę  i jak byliśmy dziećmi, nazywałam  go „Śnieżkiem”.

            Kilka tygodni przed ślubem odkryłam, że nie mogę tego zrobić. Za każdym razem, kiedy myślałam  dniu zaślubin, widziałam siebie i… Harisa. To był prawdziwy koszmar. Nie chciałam o niczym mówić rodzicom, byłam pewna, że zdenerwowaliby się na mnie. W końcu w ich oczach niepoślubienie Basela było jak odrzucenie jedynej i niepowtarzalnej szansy na lepsze życie. Haris był równie biedny, co ja i miał mi co najwyżej do zaoferowania kosz kwiatów z ogrodu.  Bałam się gniewu rodziców, więc udawałam, że bardzo cieszę się z zaręczyn i już nie mogę doczekać się ślubu. Ale teraz myślę, że popełniłam wielki błąd. Powinnam od razu im powiedzieć, że nie ma opcji, żebym została żoną Basela. Może by zrozumieli. W końcu zawsze pragnęli mojego szczęścia…

            Dzień przed moimi czternastymi urodzinami, udałam się na samotną wyprawę do lasu, zgodnie ze starym zwyczajem. W ostatnią noc przed ślubem, panna udaje się na samotny spacer w ustronne miejsce, aby odetchnąć trochę od gorączkowej atmosfery przygotowań, pożegnać samotne życie i powitać to nowe, które ma nadejść wraz z dniem zaślubin.

            Stałam na mojej  ulubionej polanie. Do dziś pamiętam ten dotyk śliskiej, zimnej trawy, smagającej moje bose stopy, ten silny wiatr, który targał moją sukienkę i włosy. Powietrze pachniało świeżo, jak po burzy. Wreszcie mogłam oddychać pełną piersią. Było dość chłodno, położyłam się jednak na trawie i zamknęłam oczy. Słońce właśnie zaszło, a całą polanę zalał aksamitny mrok. Wiedziałam, że powinnam już wracać, po zmierzchu robiło się tu niebezpiecznie, ale czułam się taka szczęśliwa! Chciałam jeszcze choć przez chwilę cieszyć się wolnością, która nigdy nie była mi dana. Nie wiem kiedy zapadłam w sen.

           

***

 

Obudził mnie dotyk zimnego ostrza na twarzy. Z początku było to tylko lekkie ukłucie, zignorowałam  je, myśląc, że to jakiś natrętny owad. W chwilę później  poczułam tak ostry ból, że zrobiło mi się ciemno przed oczami.

           

***

 

Ocknęłam się dopiero następnego dnia.  Przez chwilę nie mogłam sobie przypomnieć, kim jestem i jak się tu  znalazłam. Czułam gorącą, lepką substancję, ściekającą powoli z twarzy na szyję, zalewającą oczy. Kiedy dotknęłam brwi, żeby je obetrzeć, zorientowałam się, że to krew. Zrobiło mi się niedobrze i znów odpłynęłam w niebyt.

 

 

***

 

            Tym razem z ciemnej podświadomości rannego wyrwały mnie jakieś głosy. To moi rodzice rozmawiali szeptem ze sobą. Nie miałam siły skupiać się na tym, co konkretnie mówili, zauważyłam tylko, że jest z nimi ktoś inny, kogo głosu nie rozpoznawałam.

            Kiedy zdecydowałam się otworzyć oczy, okazało się, że matka i ojciec rozmawiali z miejscową zielarką. Wyczuwałam coś zimnego na mojej twarzy.  Nie zdawałam sobie tego sprawy, ale obandażowaną miałam pawie całą twarz, nie licząc oczu, nosa i ust.

            Z dnia na dzień odzyskiwałam powoli siły. Zielarka powiedziała, że straciłam dużo krwi, ale wyjdę z tego cała. Nieszczęsny ślub chyba przełożono, tak mi się przynajmniej wydawało. Rodzice mieli takie niepocieszone miny, że niemalże czułam się winna, że wtedy zasnęłam na polanie. O tym, co mnie zaatakowało nie myślałam zbyt wiele. Starałam się zapomnieć o całym zdarzeniu. Oczywiście bezskutecznie, nieustający ból stale mi o tym przypominał. Ale i tak najgorsze były spojrzenia rodziców. Patrzyli na mnie tak, jakbym  miała za chwilę umrzeć. Zupełnie nie rozumiałam, o co im chodzi.

            Pojęłam to dopiero po zdjęciu opatrunków. Rany się zagoiły, dokładne tak, jak opisywała to zielarka. Kobieta zataiła jednak przede mną pewną istotną sprawę. Całą moją twarz pokrywały długie blizny, te najdłuższe ciągnęły się od połowy czoła aż do podbródka. Wtedy zrozumiałam, że mojego ślubu z Baselem wcale nie przełożono na inny dzień. Odwołano  go na zawsze właśnie z powodu tych blizn. Wszyscy wiedzieli, ze już nigdy nie będę wyglądać tak, jak dawniej.

            Ludzie byli przerażeni. Kiedy zobaczyli, jak mnie okaleczono, niektórzy zapaleni myśliwi poszli do lasu, żeby wytropić  rzekomego „drapieżnika”. Żadnemu się to nie udało. Według mnie to wcale nie było dzieło zwierzęcia. Ślady na mojej twarzy nigdy nie wyglądały mi na ślady pazurów.

            Od wypadku moje życie zmieniło się diametralnie. Dobrze wiedziałam, że już nigdy nie będę miała  szansy na wyjście za mąż. Wśród biedaków tak jest.  Liczy się tylko to, co masz do zaoferowania.  Jeśli nie masz nic, nawet ładnej buzi, to nikt cię nie chce. To bardzo krzywdzące, ale ja nie czułam się z tym źle. Wreszcie nie musiałam robić czegoś wbrew sobie. Przez ten krótki okres, chyba najlepszy w moim życiu, naprawdę czułam się wolna i szczęśliwa. Codziennie widywałam się z Harisem, wspólnie pracowaliśmy w ogrodach. On przejął zawód po zmarłych rodzicach, którym od dziecka pomagał w pracy, ja zarabiałam na utrzymanie matki i chorego ojca- odwdzięczałam im się za wszystko, co dla mnie zrobili. Chociaż, jak się nad tym głębiej zastanowić, robiłam to prawie od zawsze. Już od dziecka, pomagałam matce w opiece nad chorym ojcem, później także w innych czynnościach.

            Haris był wielkim samotnikiem. Smutny i zamknięty w sobie prawie wcale nie odzywał się do innych ludzi. Otwierał się tylko przy mnie. Przyjaźń między nami rozkwitała. Kto wie, może gdybyśmy nie byli zbyt zranieni, pokrzywdzeni przez los, wynikłoby z niej coś jeszcze? Oboje jednak nie czuliśmy się na siłach, by zakładać rodzinę. Ja- głównie dlatego, że musiałam utrzymywać rodziców i zostać z nimi na starość- miałam wobec nich ogromny dług wdzięczności. Nie wiem, co kierowało Harisem. Od zawsze wydawał mi się jednak bardzo wrażliwy, kruchy. Może źle zniósł śmierć rodziców? Nigdy nie rozmawiałam z nim na ten temat, niektórzy opowiadali, że zastał ich martwych nad ranem. Leżeli nieruchomo w swoich łóżkach. Żadnej krwi. Żadnych śladów odcisków, zadrapań.  Żadnych efektów ubocznych trucizny. Zdarzyło się to w tym samym roku, co moja tragicznie zakończona wyprawa do lasu.

            Kilka lat później kolejne niezwykłe zdarzenie ponownie wywróciło moje życie do góry nogami. Śmierć ojca. Obie z matką wiedziałyśmy, że jest śmiertelnie chory, od dziecka przyzwyczajano mnie, że może w każdej chwili odejść z tego świata, żył jednak tyle lat… Zdawało nam się czasem, że choroba odpuszcza, w nagłych przypływach siły, ojciec zabierał mnie na przechadzki do lasu. Wtedy, wśród drzew, zupełnie zapominałam o jego duszących kaszlach i gorączkach.  Kiedy byłam mała, podczas jednego z tych spacerów, na które zawsze chodziliśmy sami, bez matki i braci, dał mi najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostałam. Pokazał mi pewną polanę, pośrodku której stało ogromne drzewo, największe, jakie widziałam w życiu. Zawiesił tam dla mnie huśtawkę. Nigdy nikomu nie  pokazałam tamtej łąki, nawet Harisowi. W dzieciństwie często tam przychodziliśmy, później jednak, ojciec był już zbyt słaby na tak dalekie wyprawy, a ja nie chciałam chodzić tam bez niego. Niezwykła polana odeszła więc w zapomnienie.

            Kiedy udałam się tam po jego śmierci, wszystko wyglądało inaczej. Wypalone trawy czerniły się smętnie pod moimi stopami, a ogromne drzewo, to na którym wisiała huśtawka miało zeschniętą, pomarszczoną korę. Choć był środek lata, nie było na nim ani jednego listka. Wyglądało tak, jakby coś wyssało z niego całe życie. Tak jak choroba zrobiła to z moim ojcem. Na jednej z gałęzi ujrzałam kawałek postrzępionego sznurka, zawiązanego kiedyś trzęsącymi się dłońmi ojca. Reszty huśtawki nigdzie nie było. Patrząc na tę polanę, która umarła razem z mim ojcem, poczułam się tak, jakby jakaś część mnie już na zawsze miała pozostać martwa, tak jak to  miejsce.

            Kilka dni później, do naszego miasteczka przybyła Asomao. Nie mieliśmy pojęcia, jaki jest cel jej odwiedzin, zazwyczaj rzadko kiedy opuszczała swój pałac w Aigrene. Jak zwykle podczas takich okazji, kazano nam się przebrać w nasze najlepsze ubrania i zachowywać się tak, by nie wzbudzać podejrzeń, najlepiej w ogóle nie wychodzić z domu. Pamiętam tamto pukanie do drzwi. Kiedy je otworzyłam, ujrzałam jasną, świetlistą postać. Miała na sobie srebrną, powłóczystą szatę, a jej rozpuszczone, niezwykle długie włosy skrzyły się delikatnie w blasku zachodzącego słońca. Byłam tak oszołomiona, że z początku nie mogłam zrozumieć, kim jest owa kobieta. Nigdy w życiu nie widziałam równie pięknego, szlachetnie i dostojnie wyglądającego człowieka. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to Asomao, Królowa Landii. Nie miałam pojęcia, co ktoś taki może robić w domu biednej ogrodniczki, jaką byłam, ale nie miałam odwagi się odezwać.  Na szczęście władczyni, niepytana o nic, sama mi wszystko wyjaśniła.  Okazało się, że przybyła z Aigrene właśnie z mojego powodu. Wyjaśniła mi, że jestem Snem, że mam talent do tworzenia niesamowitych wizji. Był to dla mnie ogromny szok, nigdy bym nie przypuszczała, że to właśnie ja mam taki dar.  Asomao zaproponowała mi zamieszkanie w królewskim pałacu. Wydało mi się to cudownym pomysłem. Po chwili jednak przypomniałam sobie, że są w tym mieście osoby, których za nic nie chcę opuścić. Królowa zgodziła się zabrać  ze sobą również Harisa i moją matkę. Rodzicielka nie sprawiała problemów- od zawsze marzyła o lepszym życiu, a taki obrót spraw działał na jej korzyść. Z przyjacielem było jednak gorzej. Za żadne skarby nie chciał jechać z nami do Aigrene. Nie podał żadnego powodu, nawet nie próbował się tłumaczyć. Po prostu odmówił. Jakbym nic dla niego nie znaczyła… Może w rzeczywistości tak było.

            We dworze otrzymałam edukację, z której nie miałam okazji skorzystać jako dziecko. Nauczono mnie liczenia, czytania, pisania, dobrych manier i języków wielu stworzeń. Choć żyłam dostatnie i nie musiałam już się bać, że lada dzień głód zajrzy mi w oczy, nie byłam szczęśliwa.

            Musiały minąć cztery lata, żebym zrozumiała, dlaczego nie czuję się wolna. Wtedy, w dzień moich czternastych urodzin, na łące, spotkałam pewną istotę. Nie widziałam jej, nie wiem czym lub kim była. Zostawiła mi jednak pamiątkę na całe życie. Niespisany pakt. Każde spojrzenie w lustro przypominało mi o tym, że pewne sprawy muszą zostać zakończone. Ciągnęło mnie do Ignis. Chciałam wrócić do domu. Wytropić, to co mnie wtedy poraniło i zemścić się na tej istocie. Odnaleźć Harisa. Zobaczyć, jak mu się powodzi. W sumie tylko on mi został.

            Czekałam na odpowiedni moment. Kiedy okazało się, że inne Sny też chcą uciec ( z nieznanych mi powodów, zresztą), zabrałam się razem z nimi. Przez jakiś czas wędrowaliśmy razem, szybko się jednak rozeszliśmy, nie mogąc  dojść do porozumienia. Każde z nas udało się gdzie indziej. Ja trafiłam tutaj.

 

 

***

 
            Lilian milczała. Nie wiedziała, jak skomentować tę  opowieść. Są takie momenty, kiedy słowa po prostu nie starczają, jest ich stanowczo za mało, by komuś pomóc. W końcu zwyciężył prosty, spontaniczny gest. Podeszła do Amiry i mocno ją przytuliła.

____________________________________________________________

Jak zapowiadałam, w tym rozdziale sporo się dzieje (przynajmniej według mnie). Zrobiło się trchę dziwnie. Być może drobinę za szybko wprowadziłam znalezienie jednego ze Snów, ale co niby mieliby robić Lily i William podczas dalszej wędrówki? Kolejny rozdział o drodze byłby baaardzo nudny...