Ubrania. Koc. Suchy
prowiant. Składniki eliksirów. Zioła. Mapy. Woda. Sztylet. Złote i srebrne
monety. Lilian po kolei sprawdzała zawartość swojego skórzanego plecaka. W
końcu doszła do wniosku, że nic więcej nie pozostaje już do spakowania. Na
szczęście, po zapakowaniu tych wszystkich przedmiotów, bagaż nie był nadmiernie
ciężki. Na plecy zarzuciła łuk wraz z kołczanem pełnym strzał. Po chwili, do
komnaty wszedł William, z podobnym, choć nieco większym plecakiem.
-Ruszamy?- spytał.
Przed wyjściem, udali się jeszcze na śniadanie.
Asomao przeprowadziła z nimi bardzo poważną rozmowę i udzieliła im ostatnich
wskazówek. Potem pożegnała ich, mówiąc:
-Pamiętajcie, nie możecie dać się oszukać. Sny będą
próbowały was omamić swoimi wizjami. Starajcie się nie zapomnieć, kim jesteście
i jakie jest wasze zadanie.
Przyjaciele
wyszli z zamku, dosiedli swoich koni i ruszyli naprzód. Kiedy przejechali przez
ogromny pałacowy ogród, w którym zwykli ćwiczyć jazdę konną, i dotarli do
wysokiego muru, Lilian poczuła lęk przed nieznanym. Gdy tylko wyjechali poza
teren dworu, zobaczyli, jak bardzo wszystko tu różni się od ziemskiego świata.
Na pierwszy rzut oka, nie było widać żadnych
żywych stworzeń. Po chwili jednak ujrzeli latające istoty w najwyższych
koronach drzew. Śpiewały one różne melodie, świergocząc i przekrzykując się
nawzajem. Ptaki.- pomyślała Lilian,
zatrzymując się i zsiadając z konia, by im się lepiej przyjrzeć. Wsłuchując się
w ich śpiew, zaczęła rozróżniać poszczególne słowa. „To nowi, to nowi.”- świergolił
sporych rozmiarów ptak, przysiadły na jednej z niższych gałęzi. „Kto to? Kto
to? Kim oni są?”- odpowiedział mu śpiew. „To nowi. Złapią Sny, złapią Sny.”
Chwilę później, Lilian zobaczyła kilka drobniutkich, błyszczących istotek ze
skrzydełkami. Krążyły wokół zarośli i posługiwały się szeleszcząco-dzwoniącą
mową. Jedno z tych stworzonek podleciało do dziewczyny i zaszczebiotało jej
wprost do ucha:
-Kim jesteście? Dziwne z was ludziki!
-Jesteśmy ziemskimi ludźmi. Przybyliśmy do Landii z
misją. A wy kim jesteście?
-Jak to? Nie wiecie? My wróżkami jesteśmy przecie!
Dziewczyna chciała jeszcze coś powiedzieć, ale
William odpędził wróżkę.
-Dziwne stworzenia.- szepnął, gdy wróżka odleciała.-
Świergolą ci coś nad uchem, miałem wrażenie, że zaraz cię ugryzą. Jak komary,
fe!
-To wróżki.- powiedziała Lilian.- Właśnie
rozmawiałam z jedną z nich, zanim mi tak bezczelnie przerwałeś. Proszę cię,
Will, traktuj je z szacunkiem. Pamiętasz? W Landii zwierzęta są równe ludziom.
-Tak, pamiętam.- odezwał się zirytowany William.- Tylko,
że kiedy Asomao mówiła zwierzęta to
myślałem o czymś bardziej przypominającym nasze, ziemskie stworzenia, a nie
jakieś dziwaczne, zupełnie inne istoty!
-Sam jesteś dziwaczny!- odezwał się chrapliwy głos
tuż pod stopami Lilian.
Dziewczyna aż podskoczyła. Spojrzeli na ziemię i
ujrzeli na niej usta o wydatnych, pobrudzonych błotem wargach. Nigdzie nie było
jednak widać reszty twarzy.
-Te wstrętne uszy, owłosienie nie tam, gdzie trzeba
i ten nos! To ma być nos?!- gderał dalej głos.
-Przepraszam, nie chciałem cię urazić.- mruknął
Will.- Czym… eee … kim ty właściwie
jesteś?
-Jestem Groz.
Zwyczajnie jestem sobą.
-Czy reszta ciebie jest… niewidzialna?- spytała
zaintrygowana Lilian.
-Nie. Po prostu ma ziemisty kolor.- odparł stwór,
otwierając oczy, które okazały się szare.
-Słyszałem, jak rozmawialiście z wróżkami. – mruknął
- Łapania Snów wam się zachciewa, co?
-Właściwie to…- zaczęła dziewczyna.
-Dajcie sobie z tym spokój!- przerwał jej Groz.-
Myślicie, że dlaczego wezwano was tu aż z samej Ziemi?
Dzieci milczały, więc stwór sam odpowiedział sobie a
pytanie:
-Bo żaden z tutejszych nie potrafił tego dokonać!
Buahahaha!- zarechotał i po chwili jego oczy i usta zniknęły z powrotem w
ziemi.
Will spojrzał pytająco na Lilian. Dziewczyna
wzruszyła ramionami, po czym spytała:
-To co, ruszamy dalej?
Po
mniej więcej godzinie jazdy, dotarli do małego miasteczka nad rzeką. Podobnie
jak wiele rzeczy w Landii, domy mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Były to
niskie, niewielkie budynki zbudowane, w większości, z różnokolorowych cegiełek,
przez co sprawiały wrażenie dziecięcych budowli z klocków. W mieście rosło
wiele drzew i krzewów, nie mówiąc już o zadbanych klombach z kwiatami. Na
ulicach widać było tłumy ludzi, którzy, zbyt zajęci wykonywaną pracą i swoimi sprawami,
nawet nie zauważyli przejeżdżających Willa i Lilian. Jedynie gromadka dzieci,
bawiąca się na placu przy jednym z domów przerwała na chwilę swoją zabawę
(która wyglądała na grę w karty) i pomachała im wesoło. Maluchy wcale nie
wydawały się zdziwione ich przybyciem, co nieco zaniepokoiło Lilian. Czyżby tubylcy byli tak gościnni, że nawet
nie pytają nas, kim jesteśmy? A może już ich uprzedzono?- zastanawiała się.
Przyglądając się mieszkańcom miasteczka,
zauważyła kilka cech, na pierwszy rzut oka niewidocznych, które odróżniały ich od ziemskich ludzi. Po
pierwsze- wzrost. Ludzie z Landii byli znacznie wyżsi i smuklejsi od ich
kuzynów z Ziemi. Ich rysy twarzy wydawały się bardziej szlachetne, piękniejsze,
a uszy były lekko szpiczaste. Włosy tutejszych błyszczały nawet w najbardziej
pochmurny dzień, podobnie rzecz się miała z ich bladą skórą. Te cechy sprawiły,
że Lilian pomyślała, iż mogą mieć w sobie coś z elfów.
Dzieci
przejeżdżały obok wielu sklepów i karczm, ale ponieważ żadne z nich nie było
głodne
i nie potrzebowali niczego kupować, zgodnie ustalili, że nie będą tracić czasu
na zatrzymywanie się. W końcu wyjechali (zdawać by się mogło-
-niezauważeni
przez nikogo) z miasteczka. Jechali jeszcze przez kilka godzin, odzywając się
do siebie tylko w razie potrzeby. Żadne z nich nie miało zbytniej ochoty
prowadzić długie dyskusje, kiedy czekał ich jeszcze szmat drogi do przebycia.
Po jakimś czasie, Lilian zarządziła postój. Zatrzymali się w cieniu jednego z
wysokich drzew. Will wyciągnął z plecaka mapę.
-Miasto
przez które przejechaliśmy nazywa się Nadareth. Następna osada, Bulharret,
znajduje się tu.- wskazał małą, ledwie widoczną, kropkę na mapie.
-Czyli
my jesteśmy gdzieś… tutaj.- mruknęła Lilian, pokazując miejsce między osadami.
William
pokiwał powoli głową. Zdawali sobie sprawę z tego, że do następnego miasteczka
została jeszcze długa droga, a nie uśmiechało im się nocowanie w lesie.
-Jeśli
chcemy zdążyć przed zamknięciem bram, musimy narzucić sobie szybsze tempo
podróżowania.- oznajmił Will.
Dotychczas
jechali zazwyczaj kłusem lub stępa, czasami szli obok koni, rozprostowując nogi
i dając wierzchowcom kilka chwil odpoczynku. Teraz ruszyli galopem, nie tracąc
nadziei na dotarcie do Bulharret przed zapadnięciem zmroku.
Niestety,
mieli pecha. Byli dosłownie kilka kroków od murów miasta, gdy z hukiem
zamknięto bramy. Zrozpaczona Lilian zawołała do jednego ze strażników:
-Proszę,
otwórzcie nam! Przybywamy z ważnym zadaniem!
-Wierzę
wam.- odpowiedział mężczyzna chrapliwym głosem.- Ale otrzymałem rozkaz, by nie
wpuszczać NIKOGO po zamknięciu bram! A teraz zmykać mi stąd, bo zacznę
strzelać!
Wskazał
na błyszczącą kuszę u swego boku. Przerażeni wędrowcy czmychnęli czym prędzej
pod najbliższe drzewo.
I
tak, chcąc nie chcąc, musieli nocować pod gołym niebem. Urządzili sobie prowizoryczne
posłania z koców oraz suchej trawy, po czym rozpalili ognisko i zabrali się za
przyrządzanie kolacji. Po całym dniu jazdy przez wzgórza, polne drogi, łąki i
lasy byli wściekle głodni. Kiedy Lilian otworzyła szczelnie zamkniętą sakiewkę
z prowiantem, spotkało ją niemałe rozczarowanie. Jak się okazało, w środku nie
znalazła nic poza paroma kolorowymi sucharami. W swojej torbie Will nie znalazł
niczego lepszego. Było jasne, że zapasy starczą im najwyżej na dzisiejszy
wieczór i jutrzejszy poranek.
-Trudno,
będziemy musieli sami zatroszczyć się o prowiant.- westchnęła Lilian.
Korzystając
z tego, że byli w lesie, zaczęli się rozglądać za jakimiś jadalnymi owocami.
Niestety, nie mieli zbyt wiele szczęścia- udało im się znaleźć tylko kilka
cierpkich borówek i trochę ziół.
Rankiem
ponownie ruszyli w drogę. Wjechali konno do osady Bulharret, wyglądającej
niemalże identycznie, co poprzednie mijane przez nich miasteczko. I, podobnie
jak ostatnio, żaden z mieszkańców nie zwrócił na nich uwagi. Wstąpili do kilku
sklepików, kupując owoce oraz pieczywo. Potem ruszyli w dalszą drogę i znów
jechali, jechali i jechali. Galopowali przez pola pełne złocistych zbóż,
ukwiecone, barwne łąki, ciemnozielone lasy pełne chłodu i cienia. Pędzili
zakurzonymi, polnymi drogami, przechodząc w bród rzeki z krystalicznie czystą
wodą. Landia była rajem. Widać to było już na pierwszy rzut oka. Zadbane, pełne
ciszy i spokoju, pięknie zbudowane osady kontrastowały hałaśliwymi, ruchliwymi
i nieraz porządnie zaśmieconymi ziemskimi miastami. Landia zachwycała przede
wszystkim bogactwem roślin. Każdy najdrobniejszy krzew, czy kwiat wyglądał
nieco inaczej, tak jakby rośliny pragnęły zachować swoją indywidualność.
Tutejsze drogi- błotniste i zakurzone, kryły w sobie jakiś urok i Lilian
uznała, że wyglądają one lepiej od najdoskonalszych ziemskich autostrad. W nocy
zapadały tu nieprzeniknione ciemności i tylko ciepły blask ognia był w stanie
je rozproszyć.
Tak
mijały im kolejne dni. Wczesnym rankiem wyruszali w drogę, noce spędzali
zazwyczaj w gospodach, czasami pomagali gospodarzom w pracy w zamian za darmowy
nocleg. Zbierali w lasach zioła, grzyby i owoce. Po jakimś czasie odkryli, że
spośród ogromnego bogactwa owoców Landii, tylko niewielka ich część rośnie na
drzewach i krzewach. Zdecydowana większość ukrywała się gdzieś pośród wysokich
traw, w gęstych kępach paproci, w
dziuplach okolicznych drzew, czy nawet pod ziemią. Dzięki temu odkryciu, codziennie znajdowali nowe gatunki jadalnych
owoców oraz ziół i wkrótce nie musieli już kupować jedzenia w osadach.
Po
kilku tygodniach wędrówki docierali już do pasma gór Teah, wyznaczającego
swoistą granicę. Landia, jak tłumaczyła im Asomao, została podzielona na cztery
części przez pradawnych władców. Pierwsza, Aigrene jest siedzibą Królowej oraz
właściwym miejscem przebywania Snów. Za
górami znajduje się Ignis. Pozostałe dwie nazywają się Rea oraz Adov. Według
przypuszczeń władczyni, zaginione Sny udały się prawdopodobnie na północ, w
kierunku Ignis, może nawet udało im się zajść do sąsiadującej z nią Adov. Dzieci obrały tą samą trasę wędrówki, którą
prawdopodobnie wybrały zbiegłe z zamku Sny. Góry Teah stanowiły dla wędrowców
twardy orzech do zgryzienia. Przeprawienie się wprost przez masywne, potężne
skały nie wchodziło w grę. Musieli poszukać przełęczy by jak najbezpieczniej
przejść przez granicę. Niestety, nie było to wcale łatwe. Od Asomao wiedzieli,
że góry Teah są złowrogim oraz nieobliczalnym miejscem i niewielu decyduje się
tam udać, a jeszcze mniejsza liczba osób wraca żywa z takich wypraw. Nawet sama
Królowa nie wiedziała zbyt wiele na ten temat. Co prawda, wspomniała
lakonicznie coś o jakiejś przełęczy na wschodzie, ale nic poza tym. Will i
Lilian byli więc, niestety, zdani wyłącznie na siebie i swoją niezbyt dobrą
orientację w terenie.
Kiedy
dojechali do celu, przekonali się, że opowieści Asomao o ogromie tych gór nie
były ani trochę wyolbrzymione. Gigantyczne skalne połacie sięgały wysoko nad
koronami najwyższych drzew i zdawały się dotykać nieba swoimi szczytami.
Ruszyli więc na wschód, wzdłuż pasma gór, szukając dogodnego przejścia. Na
mapie nie było zaznaczonej żadnej przełęczy, Lilian wierzyła jednak w
zapewnienia Asomao, która twierdziła, że
na pewno uda im się przedostać się tą drogą do Ignis, skoro udało się to
wędrującymi przed nimi Snom. Dzieci jechały tak przez cały dzień, w końcu, gdy zapadł
już zmrok, rozbili obóz przy skałach i udali się na spoczynek.
***
Dziewczyna
obudziła się o świcie. Spojrzała na pogrążonego we śnie Willa. Wyglądał uroczo,
kiedy tak drzemał beztrosko, cichutko pochrapując od czasu do czasu. Lilian
odgarnęła włosy z jego czoła i przez chwilę przyglądała się w skupieniu jego
twarzy. Zdawała sobie sprawę z tego, że z każdym dniem więź między nimi się
zacieśnia, wiedziała również, że z dnia na dzień w coraz mniejszym stopniu są
dla siebie tylko przyjaciółmi. Przynajmniej ona tak to odczuwała. Kocham go.- pomyślała i zdziwiła się, że
z taką łatwością przyjęła tan fakt do wiadomości. Po chwili namysłu zostawiła
chłopaka samego w obozie i poszła zbierać owoce do pobliskiego lasu.
Właśnie
wkładała do sakiewki spory bukiet stokrotkowych przypraw, które jadła razem z
Asomao podczas swojej pierwszej uczty w zamku, gdy nagle coś sobie
przypomniała. Z wrażenia upuściła kwiaty na ziemię. Sen. Po raz pierwszy od
czasu swojego pobytu w Landii zapamiętała, co przyśniło jej się w nocy. Usiadła na trawie, czując lekkie zawroty głowy. Udało
jej się przypomnieć wszystko, od początku do końca.
***
Droga. Wąska,
kamienista ścieżka. Chyba najwęższa jaką widziała w życiu. Lilian, kierowana
jakąś niewytłumaczalną siłą wstaje, opuszcza obozowisko i idzie sprawdzić dokąd
prowadzi droga. O tej porze jest tu dużo cienia, rzucanego przez pobliskie
drzewa. Dziewczyna kieruje się ścieżką, idzie wciąż wzdłuż górskich szczytów,
przechodzi w bród strumyk z lodowatą wodą, mija starą jabłoń i nagle jej oczom
ukazuje się coś, czego od dawna szukała.
***
Przełęcz.-
uświadomiła sobie Lilian.- Przyśniła mi
się droga do przełęczy!
-
Will!- zawołała tak głośno, jak tylko mogła i czym prędzej popędziła w stronę
ich obozowiska.`
Zastała
go, klęczącego na jednym z koców i rozpalającego ognisko. Dziewczyna czym
prędzej opowiedziała mu o tym, co jej się przyśniło tej nocy.
-Ciekawe.-
mruknął William.- Widzisz… miałem ten sam sen.
-To
tylko potwierdza nasze przypuszczenia!- zawołała uradowana Lilian.- To znaczy,
że w pobliżu na pewno są Sny! Musimy jak najszybciej ruszać w drogę!
Odnalezienie
ścieżki nie zajęło im zbyt wiele czasu. Leżała niedaleko ich obozowiska i
prowadziła na zachód. Bez wahania nią podążyli. Wędrowali tak przez dłuższy
czas. Wszystko wokół było identyczne jak w ich śnie, z jedną tylko różnicą-
droga zabrała im o wiele więcej czasu, niż ta, którą przebyli w nocnej wizji.
Było już koło południa, kiedy dotarli wreszcie do płytkiego, lecz rwącego
strumienia. Konie nie miały trudu z przejściem przez niego w bród, a nawet bez
wierzchowców to zadanie nie sprawiłoby im większych problemów- w najgłębszym
miejscu woda sięgałaby im najwyżej do kolan. O wiele trudniejsze okazało się
odnalezienie dalszej drogi. Na drugim brzegu rzeki, ścieżka gubiła się gdzieś pośród wysokich
traw i gęstego podszycia leśnego, więc ponowne jej odszukanie zajęło mi sporo
czasu. W końcu wyszli z leśnej gęstwiny na niewielką polanę, a ich oczom
ukazała się stara jabłoń, szybko popędzili w jej kierunku, minęli drzewo i…
przeżyli szok.