piątek, 24 maja 2013

Rozdział IV


Ubrania. Koc. Suchy prowiant. Składniki eliksirów. Zioła. Mapy. Woda. Sztylet. Złote i srebrne monety. Lilian po kolei sprawdzała zawartość swojego skórzanego plecaka. W końcu doszła do wniosku, że nic więcej nie pozostaje już do spakowania. Na szczęście, po zapakowaniu tych wszystkich przedmiotów, bagaż nie był nadmiernie ciężki. Na plecy zarzuciła łuk wraz z kołczanem pełnym strzał. Po chwili, do komnaty wszedł William, z podobnym, choć nieco większym plecakiem.

-Ruszamy?- spytał.

Przed wyjściem, udali się jeszcze na śniadanie. Asomao przeprowadziła z nimi bardzo poważną rozmowę i udzieliła im ostatnich wskazówek. Potem pożegnała ich, mówiąc:

-Pamiętajcie, nie możecie dać się oszukać. Sny będą próbowały was omamić swoimi wizjami. Starajcie się nie zapomnieć, kim jesteście i jakie jest wasze zadanie.

            Przyjaciele wyszli z zamku, dosiedli swoich koni i ruszyli naprzód. Kiedy przejechali przez ogromny pałacowy ogród, w którym zwykli ćwiczyć jazdę konną, i dotarli do wysokiego muru, Lilian poczuła lęk przed nieznanym. Gdy tylko wyjechali poza teren dworu, zobaczyli, jak bardzo wszystko tu różni się od ziemskiego świata. Na pierwszy rzut oka, nie było widać żadnych  żywych stworzeń. Po chwili jednak ujrzeli latające istoty w najwyższych koronach drzew. Śpiewały one różne melodie, świergocząc i przekrzykując się nawzajem. Ptaki.- pomyślała Lilian, zatrzymując się i zsiadając z konia, by im się lepiej przyjrzeć. Wsłuchując się w ich śpiew, zaczęła rozróżniać poszczególne słowa. „To nowi, to nowi.”- świergolił sporych rozmiarów ptak, przysiadły na jednej z niższych gałęzi. „Kto to? Kto to? Kim oni są?”- odpowiedział mu śpiew. „To nowi. Złapią Sny, złapią Sny.” Chwilę później, Lilian zobaczyła kilka drobniutkich, błyszczących istotek ze skrzydełkami. Krążyły wokół zarośli i posługiwały się szeleszcząco-dzwoniącą mową. Jedno z tych stworzonek podleciało do dziewczyny i zaszczebiotało jej wprost do ucha:

-Kim jesteście? Dziwne z was ludziki!

-Jesteśmy ziemskimi ludźmi. Przybyliśmy do Landii z misją. A wy kim jesteście?

-Jak to? Nie wiecie? My wróżkami jesteśmy przecie!

Dziewczyna chciała jeszcze coś powiedzieć, ale William odpędził wróżkę.

-Dziwne stworzenia.- szepnął, gdy wróżka odleciała.- Świergolą ci coś nad uchem, miałem wrażenie, że zaraz cię ugryzą. Jak komary, fe!

-To wróżki.- powiedziała Lilian.- Właśnie rozmawiałam z jedną z nich, zanim mi tak bezczelnie przerwałeś. Proszę cię, Will, traktuj je z szacunkiem. Pamiętasz? W Landii zwierzęta są równe ludziom.

-Tak, pamiętam.- odezwał się zirytowany William.- Tylko, że kiedy Asomao mówiła zwierzęta to myślałem o czymś bardziej przypominającym nasze, ziemskie stworzenia, a nie jakieś dziwaczne, zupełnie inne istoty!

-Sam jesteś dziwaczny!- odezwał się chrapliwy głos tuż pod stopami Lilian.

Dziewczyna aż podskoczyła. Spojrzeli na ziemię i ujrzeli na niej usta o wydatnych, pobrudzonych błotem wargach. Nigdzie nie było jednak widać reszty twarzy.

-Te wstrętne uszy, owłosienie nie tam, gdzie trzeba i ten nos! To ma być nos?!- gderał dalej głos.

-Przepraszam, nie chciałem cię urazić.- mruknął Will.-  Czym… eee … kim ty właściwie jesteś?

-Jestem Groz.  Zwyczajnie jestem sobą.

-Czy reszta ciebie jest… niewidzialna?- spytała zaintrygowana Lilian.

-Nie. Po prostu ma ziemisty kolor.- odparł stwór, otwierając oczy, które okazały się szare.

-Słyszałem, jak rozmawialiście z wróżkami. – mruknął - Łapania Snów wam się zachciewa, co?

-Właściwie to…- zaczęła dziewczyna.

-Dajcie sobie z tym spokój!- przerwał jej Groz.- Myślicie, że dlaczego wezwano was tu aż z samej Ziemi?

Dzieci milczały, więc stwór sam odpowiedział sobie a pytanie:

-Bo żaden z tutejszych nie potrafił tego dokonać! Buahahaha!- zarechotał i po chwili jego oczy i usta zniknęły z powrotem w ziemi.

Will spojrzał pytająco na Lilian. Dziewczyna wzruszyła ramionami, po czym spytała:

-To co, ruszamy dalej?

            Po mniej więcej godzinie jazdy, dotarli do małego miasteczka nad rzeką. Podobnie jak wiele rzeczy w Landii, domy mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Były to niskie, niewielkie budynki zbudowane, w większości, z różnokolorowych cegiełek, przez co sprawiały wrażenie dziecięcych budowli z klocków. W mieście rosło wiele drzew i krzewów, nie mówiąc już o zadbanych klombach z kwiatami. Na ulicach widać było tłumy ludzi, którzy, zbyt zajęci wykonywaną pracą i swoimi sprawami, nawet nie zauważyli przejeżdżających Willa i Lilian. Jedynie gromadka dzieci, bawiąca się na placu przy jednym z domów przerwała na chwilę swoją zabawę (która wyglądała na grę w karty) i pomachała im wesoło. Maluchy wcale nie wydawały się zdziwione ich przybyciem, co nieco zaniepokoiło Lilian. Czyżby tubylcy byli tak gościnni, że nawet nie pytają nas, kim jesteśmy? A może już ich uprzedzono?- zastanawiała się.  Przyglądając się mieszkańcom miasteczka, zauważyła kilka cech, na pierwszy rzut oka niewidocznych,  które odróżniały ich od ziemskich ludzi. Po pierwsze- wzrost. Ludzie z Landii byli znacznie wyżsi i smuklejsi od ich kuzynów z Ziemi. Ich rysy twarzy wydawały się bardziej szlachetne, piękniejsze, a uszy były lekko szpiczaste. Włosy tutejszych błyszczały nawet w najbardziej pochmurny dzień, podobnie rzecz się miała z ich bladą skórą. Te cechy sprawiły, że Lilian pomyślała, iż mogą mieć w sobie coś z elfów.

           Dzieci przejeżdżały obok wielu sklepów i karczm, ale ponieważ żadne z nich nie było głodne i nie potrzebowali niczego kupować, zgodnie ustalili, że nie będą tracić czasu na zatrzymywanie się. W końcu wyjechali (zdawać by się mogło-

-niezauważeni przez nikogo) z miasteczka. Jechali jeszcze przez kilka godzin, odzywając się do siebie tylko w razie potrzeby. Żadne z nich nie miało zbytniej ochoty prowadzić długie dyskusje, kiedy czekał ich jeszcze szmat drogi do przebycia. Po jakimś czasie, Lilian zarządziła postój. Zatrzymali się w cieniu jednego z wysokich drzew. Will wyciągnął z plecaka mapę.

-Miasto przez które przejechaliśmy nazywa się Nadareth. Następna osada, Bulharret, znajduje się tu.- wskazał małą, ledwie widoczną, kropkę na mapie.

-Czyli my jesteśmy gdzieś… tutaj.- mruknęła Lilian, pokazując miejsce między osadami.

William pokiwał powoli głową. Zdawali sobie sprawę z tego, że do następnego miasteczka została jeszcze długa droga, a nie uśmiechało im się nocowanie w lesie.

-Jeśli chcemy zdążyć przed zamknięciem bram, musimy narzucić sobie szybsze tempo podróżowania.- oznajmił Will.

Dotychczas jechali zazwyczaj kłusem lub stępa, czasami szli obok koni, rozprostowując nogi i dając wierzchowcom kilka chwil odpoczynku. Teraz ruszyli galopem, nie tracąc nadziei na dotarcie do Bulharret przed zapadnięciem zmroku.

            Niestety, mieli pecha. Byli dosłownie kilka kroków od murów miasta, gdy z hukiem zamknięto bramy. Zrozpaczona Lilian zawołała do jednego ze strażników:

-Proszę, otwórzcie nam! Przybywamy z ważnym zadaniem!

-Wierzę wam.- odpowiedział mężczyzna chrapliwym głosem.- Ale otrzymałem rozkaz, by nie wpuszczać NIKOGO po zamknięciu bram! A teraz zmykać mi stąd, bo zacznę strzelać!

Wskazał na błyszczącą kuszę u swego boku. Przerażeni wędrowcy czmychnęli czym prędzej pod najbliższe drzewo.

           I tak, chcąc nie chcąc, musieli nocować pod gołym niebem. Urządzili sobie prowizoryczne posłania z koców oraz suchej trawy, po czym rozpalili ognisko i zabrali się za przyrządzanie kolacji. Po całym dniu jazdy przez wzgórza, polne drogi, łąki i lasy byli wściekle głodni. Kiedy Lilian otworzyła szczelnie zamkniętą sakiewkę z prowiantem, spotkało ją niemałe rozczarowanie. Jak się okazało, w środku nie znalazła nic poza paroma kolorowymi sucharami. W swojej torbie Will nie znalazł niczego lepszego. Było jasne, że zapasy starczą im najwyżej na dzisiejszy wieczór i jutrzejszy poranek.

-Trudno, będziemy musieli sami zatroszczyć się o prowiant.- westchnęła Lilian.

Korzystając z tego, że byli w lesie, zaczęli się rozglądać za jakimiś jadalnymi owocami. Niestety, nie mieli zbyt wiele szczęścia- udało im się znaleźć tylko kilka cierpkich borówek i trochę ziół.

            Rankiem ponownie ruszyli w drogę. Wjechali konno do osady Bulharret, wyglądającej niemalże identycznie, co poprzednie mijane przez nich miasteczko. I, podobnie jak ostatnio, żaden z mieszkańców nie zwrócił na nich uwagi. Wstąpili do kilku sklepików, kupując owoce oraz pieczywo. Potem ruszyli w dalszą drogę i znów jechali, jechali i jechali. Galopowali przez pola pełne złocistych zbóż, ukwiecone, barwne łąki, ciemnozielone lasy pełne chłodu i cienia. Pędzili zakurzonymi, polnymi drogami, przechodząc w bród rzeki z krystalicznie czystą wodą. Landia była rajem. Widać to było już na pierwszy rzut oka. Zadbane, pełne ciszy i spokoju, pięknie zbudowane osady kontrastowały hałaśliwymi, ruchliwymi i nieraz porządnie zaśmieconymi ziemskimi miastami. Landia zachwycała przede wszystkim bogactwem roślin. Każdy najdrobniejszy krzew, czy kwiat wyglądał nieco inaczej, tak jakby rośliny pragnęły zachować swoją indywidualność. Tutejsze drogi- błotniste i zakurzone, kryły w sobie jakiś urok i Lilian uznała, że wyglądają one lepiej od najdoskonalszych ziemskich autostrad. W nocy zapadały tu nieprzeniknione ciemności i tylko ciepły blask ognia był w stanie je rozproszyć.

           Tak mijały im kolejne dni. Wczesnym rankiem wyruszali w drogę, noce spędzali zazwyczaj w gospodach, czasami pomagali gospodarzom w pracy w zamian za darmowy nocleg. Zbierali w lasach zioła, grzyby i owoce. Po jakimś czasie odkryli, że spośród ogromnego bogactwa owoców Landii, tylko niewielka ich część rośnie na drzewach i krzewach. Zdecydowana większość ukrywała się gdzieś pośród wysokich traw,  w gęstych kępach paproci, w dziuplach okolicznych drzew, czy nawet pod ziemią. Dzięki temu odkryciu,  codziennie znajdowali nowe gatunki jadalnych owoców oraz ziół i wkrótce nie musieli już kupować jedzenia w osadach.

           Po kilku tygodniach wędrówki docierali już do pasma gór Teah, wyznaczającego swoistą granicę. Landia, jak tłumaczyła im Asomao, została podzielona na cztery części przez pradawnych władców. Pierwsza, Aigrene jest siedzibą Królowej oraz właściwym miejscem przebywania Snów.  Za górami znajduje się Ignis. Pozostałe dwie nazywają się Rea oraz Adov. Według przypuszczeń władczyni, zaginione Sny udały się prawdopodobnie na północ, w kierunku Ignis, może nawet udało im się zajść do sąsiadującej z nią Adov.   Dzieci obrały tą samą trasę wędrówki, którą prawdopodobnie wybrały zbiegłe z zamku Sny. Góry Teah stanowiły dla wędrowców twardy orzech do zgryzienia. Przeprawienie się wprost przez masywne, potężne skały nie wchodziło w grę. Musieli poszukać przełęczy by jak najbezpieczniej przejść przez granicę. Niestety, nie było to wcale łatwe. Od Asomao wiedzieli, że góry Teah są złowrogim oraz nieobliczalnym miejscem i niewielu decyduje się tam udać, a jeszcze mniejsza liczba osób wraca żywa z takich wypraw. Nawet sama Królowa nie wiedziała zbyt wiele na ten temat. Co prawda, wspomniała lakonicznie coś o jakiejś przełęczy na wschodzie, ale nic poza tym. Will i Lilian byli więc, niestety, zdani wyłącznie na siebie i swoją niezbyt dobrą orientację w terenie.

           Kiedy dojechali do celu, przekonali się, że opowieści Asomao o ogromie tych gór nie były ani trochę wyolbrzymione. Gigantyczne skalne połacie sięgały wysoko nad koronami najwyższych drzew i zdawały się dotykać nieba swoimi szczytami. Ruszyli więc na wschód, wzdłuż pasma gór, szukając dogodnego przejścia. Na mapie nie było zaznaczonej żadnej przełęczy, Lilian wierzyła jednak w zapewnienia Asomao, która twierdziła, że  na pewno uda im się przedostać się tą drogą do Ignis, skoro udało się to wędrującymi przed nimi Snom. Dzieci jechały tak przez cały dzień, w końcu, gdy zapadł już zmrok, rozbili obóz przy skałach i udali się na spoczynek.

                                             

***

                                             

 

           Dziewczyna obudziła się o świcie. Spojrzała na pogrążonego we śnie Willa. Wyglądał uroczo, kiedy tak drzemał beztrosko, cichutko pochrapując od czasu do czasu. Lilian odgarnęła włosy z jego czoła i przez chwilę przyglądała się w skupieniu jego twarzy. Zdawała sobie sprawę z tego, że z każdym dniem więź między nimi się zacieśnia, wiedziała również, że z dnia na dzień w coraz mniejszym stopniu są dla siebie tylko przyjaciółmi. Przynajmniej ona tak to odczuwała. Kocham go.- pomyślała i zdziwiła się, że z taką łatwością przyjęła tan fakt do wiadomości. Po chwili namysłu zostawiła chłopaka samego w obozie i poszła zbierać owoce do pobliskiego lasu.

            Właśnie wkładała do sakiewki spory bukiet stokrotkowych przypraw, które jadła razem z Asomao podczas swojej pierwszej uczty w zamku, gdy nagle coś sobie przypomniała. Z wrażenia upuściła kwiaty na ziemię. Sen. Po raz pierwszy  od czasu swojego pobytu w Landii zapamiętała, co przyśniło jej się w nocy. Usiadła  na trawie, czując lekkie zawroty głowy. Udało jej się przypomnieć wszystko, od początku do końca.

 

 

***

 

 

Droga. Wąska, kamienista ścieżka. Chyba najwęższa jaką widziała w życiu. Lilian, kierowana jakąś niewytłumaczalną siłą wstaje, opuszcza obozowisko i idzie sprawdzić dokąd prowadzi droga. O tej porze jest tu dużo cienia, rzucanego przez pobliskie drzewa. Dziewczyna kieruje się ścieżką, idzie wciąż wzdłuż górskich szczytów, przechodzi w bród strumyk z lodowatą wodą, mija starą jabłoń i nagle jej oczom ukazuje się coś, czego od dawna szukała.

 

 

***

 

Przełęcz.- uświadomiła sobie Lilian.- Przyśniła mi się droga do przełęczy!

 

- Will!- zawołała tak głośno, jak tylko mogła i czym prędzej popędziła w stronę ich obozowiska.`

Zastała go, klęczącego na jednym z koców i rozpalającego ognisko. Dziewczyna czym prędzej opowiedziała mu o tym, co jej się przyśniło tej nocy.

-Ciekawe.- mruknął William.- Widzisz… miałem ten sam sen.

-To tylko potwierdza nasze przypuszczenia!- zawołała uradowana Lilian.- To znaczy, że w pobliżu na pewno są Sny! Musimy jak najszybciej ruszać w drogę!

           Odnalezienie ścieżki nie zajęło im zbyt wiele czasu. Leżała niedaleko ich obozowiska i prowadziła na zachód. Bez wahania nią podążyli. Wędrowali tak przez dłuższy czas. Wszystko wokół było identyczne jak w ich śnie, z jedną tylko różnicą- droga zabrała im o wiele więcej czasu, niż ta, którą przebyli w nocnej wizji. Było już koło południa, kiedy dotarli wreszcie do płytkiego, lecz rwącego strumienia. Konie nie miały trudu z przejściem przez niego w bród, a nawet bez wierzchowców to zadanie nie sprawiłoby im większych problemów- w najgłębszym miejscu woda sięgałaby im najwyżej do kolan. O wiele trudniejsze okazało się odnalezienie dalszej drogi. Na drugim brzegu rzeki,  ścieżka gubiła się gdzieś pośród wysokich traw i gęstego podszycia leśnego, więc ponowne jej odszukanie zajęło mi sporo czasu. W końcu wyszli z leśnej gęstwiny na niewielką polanę, a ich oczom ukazała się stara jabłoń, szybko popędzili w jej kierunku, minęli drzewo i… przeżyli szok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz